Barbara Dziekan

Ulica japońskiej wiśni – Wspomnienie Barbary Dziekan

Wspomnienie pierwsze

Pewnego dnia poszłyśmy z Agnieszką na wcześniej umówiony spacer. Towarzyszyła nam moja córka Milenka, której Agnieszka dała przed rzeczonym spacerem misia do zabawy. Agnieszka chciała nam pokazać japońskie wiśnie kwitnące na Saskiej Kępie. W czasie naszej przechadzki zaczął padać deszcz i zamiast pięknej pogody i pięknych wiśni zrobiło się mokro, zimno i nieprzyjemnie. Doszłyśmy nad Wisłę, gdzie ugrzązłyśmy w błocie. Kiedy wróciłyśmy z córką do domu, nie tylko nasza buty były strasznie usmarowane, ale całe byłyśmy okropnie brudne i musiałyśmy się szorować. Byłyśmy średnio zadowolone z naszego spaceru. Wieczorem zadzwoniła do mnie Agnieszka i powiedziała:
– Słuchaj, ten spacer może nie był najlepszy, ale mam dobry tekst. Napisałam "Ulicę japońskiej wiśni".
Przeczytała mi ten tekst i zaczęłyśmy myśleć nad tym, kto ma do tego napisać muzykę. Konieczny czy Satanowski? Konieczny powiedział, że bardzo chętnie, ale za jakieś dwa, trzy miesiące, więc zadzwoniłyśmy do Jerzego Satanowskiego. Tak naprawdę jednego wieczora odbyło się przeczytanie tekstu przez telefon mnie, potem Satanowskiemu i za dwa dni Satanowski mnie zaprosił, bo muzyka była już gotowa i chciał sprawdzić czy mi się podoba.
Ta piosenka weszła mocnym uderzeniem na rynek.

Wspomnienie drugie

Kiedy Agnieszka obchodziła swoje 25-lecie pracy (rok 1987 lub 88?), pojechałyśmy jej różową Toyotą do Opola. Były małe "przepychanki" z organizatorami tego jubileuszowego koncertu, którzy chcieli, żeby Agnieszkę reprezentowały konkretne, znane piosenki. Ale Agnieszka uparła się, że tym razem będzie Ją reprezentować "Ulica japońskiej wiśni". W związku z tym pojechałam do Opola z Agnieszką i jej kuzynem ze Szwecji, którego imienia nie pamiętam (Maciek Sikorski – red.). Pojechaliśmy samochodem, który na prośbę Agnieszki prowadziłam w obie strony. Podczas jazdy do Opola pootwierane były okna i okropnie się przeziębiłam, czego nie czułam. Dojechaliśmy. Prowadząca opolski koncert Małgosia Niemenowa zapytała mnie o moje czerwone jak u królika oczy. Stałam przy mikrofonie, śpiewałam "Ulicę japońskiej wiśni" ledwo trzymając się na nogach. Okazało się potem, że miałam ciężkie zapalenie zatok i bolało mnie wszystko strasznie łącznie z nerkami, a następnego dnia musiałam wracać do Warszawy. Nie było mowy o żadnych bankietach. Jak wiadomo, Agnieszka była rannym ptakiem, więc rano puk-puk do drzwi, jedziemy. Była piękna pogoda. Ja strasznie źle się czułam, bolała mnie głowa i rozrywało mi szczękę, ale jechaliśmy, a właściwie "grzaliśmy" trasą katowicką jakieś 160 km/godz. Kiedy byliśmy około 50 km od Warszawy na przeciwnym pasie wszystkie samochody zaczęły nagle zjeżdżać na prawo trąbiąc i dając znaki światłami. Popatrzyłam więc w lusterko – bo zawsze kontroluję co się dzieje – i zobaczyłam z tyłu, za naszym samochodem frunące, płonące ptaki. To była nasza opona… Tylna dzięki Bogu.
Rozpadła się w drobny mak. Zjechałyśmy na pobocze, a z tiru wyszedł kierowca i powiedział:
– Oj, Panie to musicie jeszcze trochę pożyć…
To naprawdę wyglądało śmiertelnie. Taką miałyśmy przygodę.

Wspomnienie trzecie

Kiedyś Agnieszka strasznie wpuściła mnie w maliny. Było to w Sopocie. Nie znałam wówczas Andre Ochodlo, któremu potem cała grupa Jurka Satanowskiego: Marzena Trybała, Ewa Błaszczyk, Mirek Czyżykiwicz, Marek Richter – otwierała teatr Atelier i grała przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie dwa razy dziennie w darze dla tego teatru, bez żadnych honorariów. Nawet próby były otwarte dla publiczności. Wracając do pierwszego spotkania z Andre. Byłyśmy w Sopocie z moją córką, już trochę starszą. Zauważyłam wtedy świetne miejsce blisko Grand Hotelu, gdzie kiedyś, jak pamiętam dzieciństwa, były wypożyczane łodzie czy kajaki. Poszłyśmy tam. Wchodzimy, patrzymy: Agnieszka, po jej lewej ręce jakiś młody mężczyzna z lokami na głowie, po jej prawej stronie – inny przystojny mężczyzna. Dopiero później się okazało, że byli to Andre Ochodlo i Marek Richter. Agnieszka przedstawiła mi ich wtedy jako swoich zagranicznych przyjaciół, więc zaczęłam mówić do nich po angielsku. Rozmawiamy… Po jakimś czasie Agnieszka zaczęła wyć ze śmiechu i powiedziała, że musi nanieść jakieś poprawki do tekstu, w związku z tym zostawiła mnie samą z tymi Panami. Dopiero jak wróciła, powiedziała mi, kim byli naprawdę jej goście.

Wspomnienie czwarte

Agnieszka naprawdę pomogła mi w czasie mojego rozwodu. To była bardzo poważna sprawa. Nie chciało mi się żyć i nie było właściwie osoby, która mogłaby mnie podtrzymać na duchu. Oprócz Agnieszki. Dzwoniła i przychodziła do mnie przez dobre dwa miesiące codziennie. Cały czas wynajdywała mi najpierw jakieś rzeczy do roboty, a potem nowych narzeczonych, żeby mi ulżyć. Niesprawiedliwe byłoby, gdybym nie wspomniała, że pomógł mi również na rekolekcjach w Laskach ksiądz Budzisz. Rzeczywiście był to dla mnie bardzo ciężki czas. W podobnie trudnej życiowej sytuacji znalazła się Agnieszka, kiedy umarła jej mama. Ona wtedy rzeczywiście potrzebowała pomocy. Myślę, że na ile mogłam, to jej wtedy służyłam.

Była to przyjaźń na śmierć i życie.

Wspomnienie piąte

Ogromnie żałuję, że Agnieszka nie dojechała na premierę "Apetytu na czereśnie" do Teatru Polskiego do Szczecina. Cały teatr wystawił się przebogato. Zakupiono nawet francuskie szampany. Adam Opatowicz był już wówczas od kilku lat jego dyrektorem, więc było ozdobnie, ciekawie i dużo się w nim działo, zresztą do tej pory dużo tam się dzieje. Agnieszka sprawiła nam ogromny zawód dzwoniąc i mówiąc, że nie przyjedzie, bo się źle czuje. Miała przylecieć samolotem. Wszystko było przygotowane łącznie ze specjalnym spotkaniem Agnieszki z publicznością zorganizowanym przez jednego z księgarzy, który był kierownikiem literackim teatru. Ludzie przyszli, a jej nie było. To był ogromny zawód. Ale Ona już była wtedy bardzo chora. Niemniej tekst "Apetytu…" porządnie przepracowałyśmy przez telefon tak, że stał się niebywale plastyczny i współczesny. Był jakby cytatem z socrealistycznych rzeczy.
"Apetyt na czereśnie" wystawiany był na dużej scenie. Pamiętam szczególnie jedno przedstawienie, które grałam gościnnie już po śmierci Agnieszki. Bardzo piękna scenografię zrobiła Małgorzata Trojkler. Był to powiększony (z racji faktu, że odbywało się to na dużej scenie) przedział kolejowy z dwoma ogromnymi ławami w środku. Jednak wszystkie sceny z przeszłości graliśmy nie siedząc w tym przedziale, tylko na… szafie. Piosenkę "Zakopaliśmy na wiosnę…" śpiewałam więc z szafy w korzeniach i gałęziach drzew. Była to wspaniała, dzika, oszalała i zupełnie odrealniona scenografia. Kiedy znalazłam się na tej szafie i miałam zacząć śpiewać na żywo "Zakopaliśmy na wiosnę.." spojrzałam w światło i… zobaczyłam Agnieszkę. Jakby była, ale jej nie było… Nie mogłam śpiewać. W końcu zwyciężyło zawodowstwo, jakoś się przełamałam, ale w tym momencie, na scenie, w trakcie śpiewania piosenki, stanęły mi przed oczami wszystkie nasze rozmowy o tym, jak to z miłością jest, bo przecież cały czas rozprawiałyśmy o miłości. I w ten oto sposób nasze drogi osobiste i zawodowe zeszły się na szafie…
To przedstawienie potem graliśmy bardzo długo i zawsze po spektaklu widownia stała milcząc, co było bardzo wzruszające. Było to uhonorowanie talentu Agnieszki, osoby wyjątkowej.

Myślę, że jeśli miałabym jakoś krótko Ją scharakteryzować, to powiedziałabym jedną rzecz: nienawidziła ludzi nieszczerych, zakłamanych, "zakrytych". Kochała zwykłych ludzi. Sama nie była taka otwarta i prosta, ale nie cierpiała fałszu, kłamstwa, udawania i grania.

Wysłuchała i spisała Anna Gołda