Bale warszawskie

Agnieszka Osiecka z „Szpetni czterdziestoletni“

Franciszka Leszczyńska napisała kiedyś wdzięczną melodyjkę, a ja dopisałam do niej słowa: „Mój pierwszy bal – te walczyki leciutkie jak świerszcze – pierwszy bal – czyjeś oczy wesołe, na szczęście, pierwszy bal…” itd. Każde słowo tego refrenu było z mojej strony wierutnym kłamstwem. Po pierwsze, na balach naszych nie tańczyło się żadnych walczyków leciutkich jak świerszcze; do Października tańczyło się zwaliste obertasy, a po Październiku – koślawe boogie-woogie. Nikt, kto naprawdę chciał i umiał tańczyć, nie chodził przecież na bale. W tym celu chodziło się do „Czerwonej Oberży”, do „Architektów”, do „Kolejarzy”, a potem – do „Stodoły”.

No, ale ktoś przecież na bale chodził, i bale te, a jakże, się odbywały. Podstawowym rodzajem balu w czasach Starej Ery była wieczornica. Odpowiednią okazją do urządzenia wieczornicy były na przykład urodziny Bolesława Bieruta. W pierwszej części deklamowało się wiersze i wygłaszało okolicznościowe przemówienia, a w drugiej części tańczyło się „Szła dzieweczka” i inne rytmy ludowe oraz piosenkę „Gimnastyka”. Przebój ten wszyscy uwielbialiśmy i nawet w szkole tańczyliśmy go na pauzach, bo był to jedyny wówczas utwór dozwolony, utrzymany w parzystym rytmie. Oczy nasze (że wrócę do cytowanego refreniku) rozglądały się chytrze i ponuro. Zbyt wiele było na tych zabawach zasadzek. Któregoś razu na przykład dziewczyna prowadząca wieczornicę na Akademii Sztuk Pięknych pomyliła rocznicę urodzin Bieruta z jego rocznicą śmierci. Trudno, żeby się potem czuła świerszczowato.

W latach późniejszych wieczornice zamieniono na bale. Organizatorzy owych balów przysięgali się na wszystkie świętości, że będą one demokratyczne, ludowe i dla wszystkich. W rzeczywistości były one tak samo elitarne, kastowe i zamknięte jak przed wojną, i miały rację. Dobry bal poznaje się bowiem m.in. po tym, że ktoś, kto by bardzo chciał – nie jest nań zaproszony. Były bale Przodowników Pracy, Automobilistów i Gałganiarzy. Był bal „Polityki” i bal „Przeglądu Kulturalnego”. Okazją do urządzenia balu stał się znów, jak za dawnych czasów – karnawał. Panie znów zaczęły mdleć („Boże, nie zdążę do fryzjera”), a panowie zapoznali się ze słowem „kotylion”.

No, więc były w końcu te bale udane, czy nie były?

Moja odpowiedź brzmi: – Nie. Nie były.

Nie zdążyła się bowiem wytworzyć jakaś współczesna, wszystkim odpowiadająca konwencja balowa. Nie wiadomo było, na co się zapatrzyć: na starą „Resursę Kupiecką” czy na „Pałac Zjazdów”, na cylinder i rękawiczki czy na czarne swetry, na parafialne nadąsanie czy wielkomiejską swobodę. Najsmutniejsze były dla mnie bale urządzane w rozmaitych pomieszczeniach teatralnych. Z początku wszyscy się bardzo starali, od aktorek do biuralistek. Znoszono musztardówki i rozwieszano dekoracje. Z wielkim mozołem zestawiano stoły i przykrywano je arkuszami białego papieru. Papier ten, aby się nie ślizgał, przypinano do brzegów stołu pinezkami. Musztardówki, pełniące rolę kielichów, ustawiano na bufecie. Rolę deserów pełniły pączki…

Wszystko to prezentowało się ślicznie do jakiejś drugiej w nocy. Potem zaczynała się wielka wóda, zapijana oranżadą. Nad ranem papierowe blaty stołów zalane były pomarańczowymi strugami i usłane niedobitkami pączków i petów.

Najmilsze ze wszystkich były dla nas, najmłodszych, bale gałganiarzy. Jeden z nich, oczywiście urządzony przez plastyków, pamiętam doskonale. Kostiumy były zrobione z ogromnym wysiłkiem i fantazją. Ktoś przebrał się za wiejską sławojkę, kto inny – za żywego byka, jeszcze kto inny – za stracha na wróble. Mój przyjaciel Jaś Banucha (do którego wrócę jeszcze pod koniec książeczki) przebrał się bardzo starannie za dzielnego wojaka Szwejka. Pamiętam, miał na twarzy supernaturalistycznie wykonane rany, które zakleił sobie gazetą. Wstydziłam się z nim tańczyć i uciekłam do Lulu Paka, w którym kochał się tamten cały bal (chodziło o rolę w szkolnym spektaklu „Na dnie” Gorkiego). Rozpędziłam wielbicielki Ludwika z wielkim ferworem i doprowadziłam do tego, że postanowił po balu odtransportować mnie do domu. Pamiętam, szliśmy w milczeniu przez most Poniatowskiego. Nagle znudzony mój towarzysz odwrócił się na pięcie i pomknął z powrotem w stronę miasta, a ja w sukni z milanówka powlokłam się w stronę domu niczym słynny „Samotny biały żagiel”.

…Z balów urządzanych później przez różne instytucje i redakcje nie utkwił mi w głowie żaden nadzwyczajny strój. Zapamiętałam tylko stopy Elżbiety Czyżewskiej z balu „Przeglądu Kulturalnego”: otóż były one, że się tak wyrażę – obute jedynie w same podeszwy. Dookoła kostki okręcony był wąski, złoty paseczek.

Jak ów paseczek łączył się z podeszwą – tego do dziś nikt nie wie (choć wielu próbowało dociec).

A propos „dociec”: w późniejszych latach pięćdziesiątych odbył się inny jeszcze bal, który dosyć dobrze pamiętam: bal w szkole imienia Stefana Batorego. Na balu tym pojawiło się pełno młodej wówczas cyganerii, z której później wyrośli pisarze, aktorzy i tym podobni. Całe to towarzystwo, jako że był to również bal gałganiarzy, przyszło szczelnie poprzebierane. I otóż pech chciał, że po wielu, wielu latach bal ten stał się tematem (czy też fragmentem) jakiegoś długiego, tajemniczego śledztwa. Wyobraźcie sobie, jaka to wspaniała scena filmowa: do niemłodej już aktorki, bądź dizezy, zajeżdża dyskretny detektyw. Wyciąga ze specjalnej kasetki tajemniczo wyglądającą księgę. Jest to ni mniej, ni więcej, album pełen starych zdjęć balowych. Cóż widzi nasza artystka? Widzi rycerzy, dokładnie skrytych pod przyłbicą, widzi szczelnie okutane w futra białe niedźwiedzie, widzi wędrujące drzewa, żyrafy i semafory. Cóż zatem odpowiada nasza artystka na grzeczne pytanie: „Pani Basiu, czy może pani ułatwić nam pracę i powiedzieć: kto-to-jest?”.

No cóż. Albo sypie, albo mówi: „przepraszam, nie mam przy sobie okularów”.

I tak jest ze wszystkim, i dlatego nasze życie jest piękne. Policja bawi się w poezję, a poezja – w policję.

PS Odpowiedzią na bale oficjalne były w Warszawie prywatne „baliki ziemiańskie” urządzane przez młodzież z określonych kół. Robiło się je po byle jakich kawiarniach, po domach i strychach, a jadło się tam – naumyślnie – stary sernik pod herbatę i pito „czystą z czerwoną kartką”.

1 Jedwab z fabryki w Milanówku.