Alfabet Agnieszki – Rzeczpospolita, 08.10.1998

Rzeczpospolita, 08.10.1998

Jan Bończa-Szabłowski

Alfabet Agnieszki

Agnieszka Osiecka była nie tylko wspaniałą poetką, ale i prawdziwą duszą towarzystwa. Przyjaźniła się z wieloma artystami, poetami. Lgnęła do ludzi i potrafiła o nich interesująco opowiadać. Z opowieści tych ułożyliśmy "Alfabet Agnieszki", który drukujemy z okazji 62. urodzin poetki, przypadających 9 października.

ELŻBIETA CZYŻEWSKA

Elżunia wychowywała się na Tamce, gdzie były jeszcze stare domy i jakieś niedobitki przedwojennego cyrku Staniewskich. Jej mama, Jadwiga, była osobą czarującą. Powiedziałabym "kobietą od stóp do głowy". Była wspaniałą krawcową, zaprzyjaźnioną z artystami. Mieszkała na Tamce z dwiema córkami, Elą i Krysią, w mieszkanku niewielkim i dość dziwacznym, bo przerobionym ze sklepiku. Pani Jadwiga nigdy nie rozpieszczała swoich córek. Bardzo wcześnie starała się uczyć je samodzielności. Eli wróżyła karierę adwokacką.

Kiedy w 1958 roku pojawiła się w Studenckim Teatrze Satyryków, wszyscy się w niej zakochaliśmy, bo była zjawiskiem niezwykłym. Duża, pyzata buzia, włosy typu siano, odrobina piegów, uroda raczej proletariacka. Obłędny biust, który doprowadzał chłopców do szaleństwa. I to, co pozostało do dziś, arystokratyczne dłonie i szalenie zgrabne nogi. Jej uśmiech – najcudowniejszy, jaki widziałam w życiu. Obłędny, czarujący, pełen radości i inteligencji, a także ironii względem otaczającej rzeczywistości. Imponowało mi to, że Ela zawsze miała pomysł na życie. Trzymałyśmy się razem jak papużki nierozłączki. Lubiłyśmy też wspólnie błaznować ze wszystkiego. Często chodziłyśmy na tańce. Przed wyjściem na parkiet Ela wypracowywała strategię działania: "Wybierz sobie, którego chcesz, bo mnie jest wszystko jedno" – mówiła w garderobie, gdy próbowałyśmy sobie poprawić nasz ubogi poststalinowski makijaż.

W czasie swej ostatniej wizyty u mnie Elżunia nieoczekiwanie zapytała: "Czy nie uważasz, że powinnam zostać?". "Nie – odpowiedziałam krótko – powinnaś jechać". Było to kilka dni po śmierci mojej matki i chciałam tego wieczora zostać sama. Zwłaszcza że wtedy rozmowa z Elą jakoś się nie kleiła. Elżbieta bez słowa zabrała płaszcz i wyszła. Wtedy myślałam, że pyta o ten jeden wieczór, potem uświadomiłam sobie, że miała na myśli swój pobyt w Polsce.

EDMUND FETTING

Edmund Fetting zawsze będzie mi przypominać moją młodość. Kiedy jako młoda dziennikarka pracowałam w "Głosie Wybrzeża", chodziłam do klubu "Rudy kot". Edek grał tam na fortepianie i śpiewał. Bardzo się w nim kochałam, więc przychodziłam do tego klubu co wieczór. Po latach wraz z Krzyśkiem Komedą napisaliśmy piosenkę do filmu "Prawo i pięść" Jerzego Hoffmana i od razu przypomniał mi się Fetting z "Rudego kota". Chciałam, żeby to koniecznie on zaśpiewał naszą balladę. Zaśpiewał ją cudownie. Wtedy zbliżyliśmy się do siebie. Często się spotykaliśmy, ale nie wiedzieć czemu – takie jest życie – nasze drogi się rozeszły. Wielokrotnie za nim potem tęskniłam i o nim myślałam, bo nie widzieliśmy się tyle lat.

EDYTA GEPPERT

Szalenie wysoko cenię jej niezwykły talent i muszę przyznać, że trochę mi żal, że choć mieszkamy niemal po sąsiedzku, nie było dotąd zbyt wielu okazji do wspólnej pracy. Edyta jest wielką, wspaniałą artystką, bardzo starannie dobiera swój repertuar i nie tracę nadziei, że znajdzie się w nim trochę więcej moich piosenek.

MAREK HŁASKO

Cechą główną Marka Hłaski była dwoistość. W wieku lat dwudziestu kilku, kiedy miał twarz najbardziej ruchliwą, dominowały na niej dwa grymasy: tragiczno-zrozpaczony i pełen oszalałego szczęścia. Myślę, że w Marku było coś z błazna. Oczywiście, jeżeli mogę oceniać człowieka, którego poznałam mając dwadzieścia lat i znałam dość krótko. Walczyły w nim dwie natury. Z jednej strony doświadczenia starszych ludzi i to, co widział dokoła, przekonywało go o wielkiej katastrofie pewnych wartości. Wychowywał się w stalinowskich czasach i widział, że moralność upada. W szkołach czytano na przykład powieści radzieckie o chłopczyku, który został bohaterem narodowym, bo doniósł na swego tatę. Marka doprowadzało to do autentycznej rozpaczy. On uwielbiał Josepha Conrada i kochał wzór moralności zupełnie skrajnej. Kapitan powinien iść na dno razem ze swoim statkiem, w przyjaźni liczy się wierność, dzieci i rodzice powinni być lojalni wobec siebie. Nie mógł pogodzić się z myślą, że sytuacja, w której chłopiec kocha rodziców, wydawała się niemodna, ponieważ – zgodnie z ówczesnymi regułami – powinien on na tych rodziców składać donosy. Bardzo nad tym rozpaczał. W wielu listach są ślady tej rozpaczy, że świat zmierza ku katastrofie, ponieważ umierają stare wartości, takie jak honor czy wierność. Z drugiej strony Marek był młodym, silnym, pełnym wigoru chłopakiem. To pchało go ku ogromnej radości życia. Dwie natury: wesoła i smutna, jasna i tragiczna splatały się mocno, zwłaszcza kiedy wypił trochę wódki. Wtedy jedną minę robił wesołą, drugą smutną w ciągu pięciu minut.

KRYSTYNA JANDA

Napisałam "Białą bluzkę" tuż po stanie wojennym i nie przypuszczałam, że ktoś zrobi z tego sztukę teatralną. To było duże opowiadanie, czy może mała powieść ujęta w formie listów. Bohaterką była dziewczyna półchora psychicznie, półśmieszna, półtragiczna. Uwikłana w nieszczęśliwą miłość i niedole stanu wojennego. Z jednej strony szalona pijaczka, wariatka ze słońcem we włosach, a z drugiej znakomicie ułożona pedantka. Wykorzystałam tu swoją wiedzę na temat pewnych obsesji rozdwojenia jaźni. Wyobrażałam sobie, że jest to temat bardziej na słuchowisko, niż na scenę.

Pierwsza zwróciła uwagę na walory teatralne tekstu moja koleżanka Krystyna Radecka, która chciała to wystawić z aktorką Teatru Studio. Aktorka ta jednak okazała się osobą niezwykle skromną i po przeczytaniu tekstu przyznała, że sztuka przerasta jej możliwości aktorskie. Pomysł więc upadł. Potem przeczytała "Białą bluzkę" Magda Umer i oznajmiła, że chce dodać parę piosenek i od początku była przekonana, że powinna to zagrać Krystyna Janda. To, że miała to zagrać Krysia, bardzo łechtało moją próżność. Miałam jednak wątpliwości, czy jest to rola dla niej. Moją bohaterkę wyobrażałam sobie przecież jako osobę przegraną, nieszczęśliwą, raczej brzydką, a Janda była tego zaprzeczeniem. Jest piękna, wspaniała, zawsze zwycięska, o cudownych zębach i pięknych nogach, kobieta sukcesu w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wydawało mi się, że nikt nie uwierzy Jandzie, że moja bohaterka jest osobą tak głęboko nieszczęśliwą. Kiedy wreszcie się zgodziłam, obserwowałam, jak Magda z Krysią pracują. A pracowały jak dwie krawcowe w furii; obrażały się na siebie i szybko godziły. Wychodziły od detalu i tkały przedstawienie szczegół po szczególe. W efekcie powstało przedstawienie, z którego byłam bardzo zadowolona. Dużo jeździliśmy z nim po Polsce i wiązały się z nim niezwykłe przygody. We Wrocławiu miałyśmy takie przyjęcie, że musiała nas pilnować milicja. Były dziewczyny, które jeździły za Krysią po całej Polsce i mówiły, że to jest spektakl o nich. Nie jest tajemnicą, że w pierwszym zamyśle Ścibora-Rylskiego to ja miałam grać Agnieszkę w "Człowieku z marmuru" i dlatego chcę podkreślić niezwykłą szlachetność zarówno Krysi Jandy, jak i Andrzeja Wajdy, że oboje często w wywiadach o tym wspominają.

BUŁAT OKUDŻAWA

Poznałam Bułata Okudżawę dzięki Ziemowitowi Fedeckiemu, który dość często jeździł do Moskwy i z całego naszego STS-owskiego grona poznał go najwcześniej. Było to w połowie lat sześćdziesiątych. Bułat przyjechał do Polski wraz z delegacją pisarzy radzieckich. Pracowałam wtedy przy Myśliwieckiej, gdzie wraz z Jankiem Borkowskim prowadziliśmy Radiowe Studio Piosenki. Zaprosiliśmy go do programu i zaczęliśmy błagać, by coś zaśpiewał i nawet pożyczyliśmy mu gitarę od jakiegoś muzyka z Poznania. Bułat trochę się ociągał, ale wkrótce zaśpiewał nam swe najpiękniejsze, najstarsze piosenki. Pamiętam też, że był wtedy strasznie skrępowany, bo o ile się nie mylę, były to jego pierwsze profesjonalne nagrania.

Bułat nigdy nie był typem "brata-łaty", który łatwo się zaprzyjaźnia, chętnie umawia na wódkę i przechodzi z innymi na "ty". Ale gdy spotkaliśmy się w STS, nawiązał się doskonały kontakt i to był początek towarzyskiej sympatii. Na pewno wpływ na to miało dobre nastawienie obu stron. Nie była to wcale taka "randka w ciemno", bo on o nas gdzieś już słyszał, a i my znaliśmy jego piosenki. Tuwim powiedział kiedyś: "Dobra jest taka pieśń, w której refren sam śpiewa". My, wszyscy autorzy tekstów, mamy często kłopot, by tekst jakoś muzycznie brzmiał. A u Okudżawy wydaje się, że muzyka i słowa zrobione są z tego samego tworzywa.

Okudżawa ma jakąś niesamowitą wprost sympatię dla Polski. Dla niego nasz kraj otoczony jest taką legendą, jak na przykład dla moich rodziców Paryż. Kiedy pewnego wieczora przechadzaliśmy się razem po Moskwie i było strasznie ponuro i ciemno, Bułat popatrzył na mnie chwilę i nieco się zamyślił. "Wiesz, Agnieszka – powiedział – gdybyśmy byli teraz w Warszawie, na pewno siedzielibyśmy teraz przy herbacie czy winie w eleganckim bistro". Nie przychodziło mu do głowy, że równie dobrze moglibyśmy siedzieć nie w bistro, tylko na jakimś brudnym dworcu, bo on szalenie idealizował Polskę. I zawsze podkreślał, że to jego pierwsza miłość.

W piosenkach Okudżawy łatwo wyczuć pogodę ducha, ale zarówno w tekstach prozatorskich, jak i w życiu prywatnym Okudżawa jest niesamowicie wprost czarnym optymistą. Gdy rozmawialiśmy o rewolucji październikowej, powiedział mi, że były w Związku Sowieckim jakieś dwa, może trzy lata, kiedy ludzie marzyli o demokracji, sprawiedliwości i wolności. Bardzo szybko jednak wrócił imperializm, taki jak za cara. I znowu okazało się, że jedynym celem jest uciskać i podbijać inne kraje. Podczas ostatniego pobytu w Polsce w połowie lat dziewięćdziesiątych zapytałam go: "Jak ty właściwie spędzasz wolny czas?". Okudżawa odparł, ku mojemu zdziwieniu, że cały czas ogląda telewizję, bo spodziewa się w każdej chwili wojny domowej. Kiedyś z okazji imienin przysłał mi list, w którym napisał: "Życzę ci szczęścia, choć go nie ma".

AGATA PASSENT

Nigdy nie uważałam się za idealną matkę, i mam tu sobie sporo do zarzucenia. Myślę, że cechą, którą nieskromnie mogę uważać za swą zaletę, jest to, że nigdy nie miałam potrzeby pouczania ludzi. Nawet własnego dziecka. Zawsze mnie to żenowało. Uważałam, że człowiek powinien iść własną, przez siebie tylko wybraną drogą. Niech się rozwija tak, jak tylko tego pragnie i żyje na własne konto. Mam taką naturę. Kiedy robiłam etiudy w szkole filmowej, byłam początkującym reżyserem, wszelkie ustawianie ludzi, wydawanie im poleceń, pokazywanie, z której strony mają wchodzić i jak się zachowywać, to był po prostu gwałt zadawany mojej naturze. I właściwie jeden z powodów, dla których mimo ukończenia studiów filmowych, nie zdecydowałam się na ten zawód. Nawet jeśli rezygnując z filmu coś straciłam, to jednak niechęć do kierowania, pouczania ludzi jest we mnie taką cechą, że traktuję ją niemal jak zaletę.

MARYLA RODOWICZ

Po pierwsze, Maryla jest nieśmiertelna. To Fauścica, rodzaj żeński od Fausta. Wiecznie młoda fizycznie, bardzo silna i ruchliwa. Nie do zdarcia. Kiedyś trochę dla żartu ochrzciłam ją mianem Madonny RWPG. Ciągle zmienia muzyków, tekściarzy. Jej wyobraźnia to kociołek na parę, w którym się coś gotuje. Maryla przychodzi do tekściarzy i opowiada, w jakim jest nastroju i co chciałaby śpiewać: czy dramatyczny song, czy ciepłą piosenkę o miłości. Pisanie dla Maryli to szycie na miarę, a ja jako krawcowa na miarę wiem, do czego zdążam. Zresztą Rodowicz identycznie pracuje z kompozytorami, aranżerami, chórkami.

KRYSTYNA SIENKIEWICZ

Mało kto o tym wie, ale Krystyna Sienkiewicz umie wspaniale naśladować zwierzęta. Kilkakrotnie zauważyła, że kiedy szła do lasu, świetnie potrafiła rozmawiać ze zwierzętami i doskonale naśladować wiewiórki, żaby czy kurczaki. Sama wspominała, że gdy na przykład w STS miała zagrać starą kobietę, do pracy nad rolą bardzo pomocne okazały się jej obserwacje sposobu poruszania się kury. Krysia jest osobą niezwykle utalentowaną i to w wielu dziedzinach. Jest takim małym, szekspirowskim błazenkiem, który pod maską komizmu stara się skryć swe prawdziwe nieszczęście. To, że tak wcześnie została sierotą, sprawiło, że zawsze bardzo chciała stworzyć sobie wielki, wspaniały dom. I teraz właśnie ma coś takiego. Uważam jednak, że niektórzy ludzie wyraźnie nadużywają jej dobroci.

Kiedy Jan Biczycki przygotowywał w Ateneum moje "Jabłonie", nie miałam wątpliwości, że powinna w nich wystąpić Sienkiewiczówna. Zagrała Krysię Traktorzystkę. Była to bardzo trudna rola walczącej, zajadłej komunistki, ale jednocześnie bardzo kokieteryjnej i kobiecej. Krysia stworzyła z tej postaci prawdziwą kreację. Uszyła sobie też bardzo wymyślny kostium: typowe z lat pięćdziesiątych spodnie waciaki, a na górze miała delikatną, nylonową bluzkę, haftowaną w perły. W żadnej późniejszej inscenizacji "Jabłoni" nie udało się nikomu zagrać tej roli tak wspaniale, jak Krysia.

WISŁAWA SZYMBORSKA

Wisława Szymborska powiedziała kiedyś, że jej poezja ma skrzydło miłości, a nie ma skrzydła nienawiści. Przesadą byłoby stwierdzenie, że wychowałam się na jej wierszach, bo jestem na to za stara. Ale na pewno przeczytałam je wszystkie. Jestem zachwycona tym, że Szymborska tak trzyma poziom. Nigdy nie decyduje się na publikacje wierszy, które uważa za słabsze. Po prostu drukuje same perły. Jej poezja nie jest ani kobieca, ani feministyczna. To jest poezja głęboko ludzka. Są w niej cudowne, wręcz porażające pięknem strofy o miłości. I nie ma w nich atmosfery babskiego rozmemłania. Brutalność w patrzeniu na samą siebie i na nasze życie i śmierć najlepiej wyraża jej jeden z wierszy z passusem: "Choćbyśmy uczniami byli, najtęższymi w szkole świata, nie będziemy repetować żadnej zimy ani lata". Każdy z nas, ludzi piszących, lubi trochę zadbać o swą karierę, udzielać się towarzysko, bywać w pewnych środowiskach. Szymborska jest tu zupełnym wyjątkiem.

MAGDA UMER

Od dawna wiedziałam, że istnieje na świecie takie stworzenie zielonookie jak Magda Umer. Rodzaj elfa, w którego seledynowych oczach przeglądają się łąki, niebo i cała przyroda. Szepcząc swym ekspresjonistycznym szeptem i świdrując seledynowym spojrzeniem, Magda potrafi wywołać u publiczności – zarówno młodej, rozwichrzonej, jak i całkiem dorosłej – skupienie graniczące niemal z hipnozą. Miałam do czynienia z wieloma wykonawcami i wiem, że tego daru nikt inny nie posiadł. W latach siedemdziesiątych, kiedy Magda trochę hipisowała, pamiętam jak w Karwi, gdzie spędzałam lato, Maciek Zembaty mówił do swoich kolegów: "Słuchajcie, jedziemy do Białej Góry, bo tam się Magda Umer nago opala".

Byłam zachwycona jej piosenkami, zarówno tymi słyszanymi w radiu, jak i oglądanymi na estradach studenckich. Nie podobały mi się natomiast prowadzone przez nią audycje telewizyjne "Zwierzenia przy fortepianie". Wdzięk jest jednym z milszych prezentów, Wdzięk jest jednym z milszych prezentów, którymi nas Pan Bóg obdarował, ale nie można tego nadużywać. Jeśli ktoś jest elfem i ma cudowny szept i taką kruchą wrażliwą duszę jak Magda, to już nie trzeba się wdzięczyć. I to mnie trochę denerwowało.

Minęło jednak sporo czasu, zanim poznałam Magdę osobiście. W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy była już znaną piosenkarką, zadzwoniła do mnie i poprosiła o spotkanie. Umówiłyśmy się w kawiarence Hotelu Bristol. Myślałam, że jak wiele dziewczyn śpiewających chciała u mnie zamówić tekst piosenki, ona jednak chciała mnie bliżej poznać i porozmawiać. Było to takie zadzierzgnięcie przyjaźni. Wyczułam, że jest na zakręcie, bardziej zawodowym niż osobistym, i pragnie przy kimś, do kogo ma zaufanie, głośno pomyśleć. Poradzić się, czy powinna zostać piosenkarką, czy wrócić do polonistyki. Umawiałyśmy się potem wielokrotnie na spacery w Łazienkach. W czasie jednego z nich uświadomiłyśmy sobie, że obie urodziłyśmy się 9 października. Postanowiłyśmy więc razem urządzać urodziny; niestety, ten zwyczaj nie trwał długo. Dopiero po paru latach serdecznej przyjaźni zaczęłam pisać dla Magdy. I nie było to łatwe. Kiedyś dałam jej piękną piosenkę zaczynającą się od słów: "Zawieszony na powietrzu nić błękitną pająk przędzie". Magda jednak odrzuciła ją z miejsca i powiedziała, że nie będzie śpiewać niczego o owadach, a przede wszystkim nie znosi pająków. Człowiek, wkradając się do repertuaru Magdy, konkuruje z Szymborską, Poświatowską, Jasnorzewską-Pawlikowską, Kubiakiem, Leśmianem, Przyborą. To wysokie progi, bo Magda w doborze piosenek jest bardzo wybredna. Długo się wkradałam do jej repertuaru i w końcu się udało. A te parę moich piosenek: "Oczy tej małej", "Upij się ze mną chińską wódką", "Szpetni 40-letni" czy "Miasteczko Bełz", to w jej wykonaniu prawdziwe perły.

Zebrał Jan Bończa-Szabłowski