Panna Czaczkes i Fernando – Rzeczpospolita, 15.03.1997

Rzeczpospolita, 05.03.1998

Jan Bończa-Szabłowski

Panna Czaczkes i Fernando

Agnieszka Osiecka opowiada o Marku Hłasce

Marek Hłasko wielokrotnie podkreślał w swych listach, że darzył panią wielką miłością. Wśród wielu pięknych określeń kierowanych pod pani adresem pojawia się także tajemnicza panna Czaczkes. Któż to taki?

– Z tą wielką miłością to gruba przesada. Marek w ogóle uwielbiał przezywać swych przyjaciół i znajomych. Jak tylko kogoś poznał, dosłownie w ciągu pięciu minut nadawał mu jakieś zabawne przezwisko. Mademoiselle Thackqesse, czyli panna Czaczkes, to była bohaterka jakiegoś komicznego, przedwojennego kryminału, który Marek czytał akurat wtedy, gdy się poznaliśmy. Inną postacią tego powieścidła był niejaki Fernando. I w naszej korespondencji Marek nazywał mnie panną Czaczkes, a siebie Fernando lub Fernandino. Kiedyś nawet dla kawału, a może akurat miał kaca, przysłał mi taką depeszę: "Panno Czaczkes, Twój Fernando nie żyje". Miałam długo w swoich papierach tę depeszę i zawsze, kiedy ją czytałam, mróz przebiegał mi po kościach, bo uświadomiłam sobie, że mogło to być nieświadome przeczucie śmierci.

Okoliczności śmierci Marka Hłaski wciąż pozostawiają wątpliwości. Czy pani również uważa, że to mogło być samobójstwo?

– Niestety, w odróżnieniu od mamy Marka Hłaski uważam, że wykonał on coś w rodzaju gestu samobójczego. Już kiedy był młodym chłopakiem lubił taki zestaw: wieczorem wódeczka, a potem środki nasenne. Nie wiem, czy oczekiwał jakichś silnych wrażeń psychodelicznych jak Witkacy, czy po prostu ogarniał go lęk, który chciał uśmierzyć i nie mieć kłopotów z zaśnięciem. A może to tylko jakaś fanfaronada. Poznaliśmy się w końcu lat pięćdziesiątych. Ja byłam wtedy bardzo dziecinna, choć miałam 20 lat. Nie łączyło nas jakieś szczególne uczucie. Stanowiliśmy jeszcze wtedy po prostu parę przyjaciół, znajomych i to raczej dalekich. Ot, po prostu chłopak i dziewczyna. Marek wówczas bardzo głęboko kochał się w Hannie Golde. Miałam okazję ją poznać i pamiętam, że to bardzo piękna kobieta, mężatka. I choć myślę, że Marek uważał ją za największą miłość, ona sama nie darzyła go tak wielkim uczuciem, by zdecydować się na rozwód. Marek bardzo cierpiał z tego powodu, urządzał nawet jakieś rozpaczliwe sceny. Wyjeżdżał, to znów wracał. Kiedyśmy się poznali, sporo mi o Hannie opowiadał, bo rzeczywiście często o niej myślał. Któregoś dnia przy jakiejś okazji, bodajże w 1957 roku, poprosił, bym do niej zadzwoniła. I wówczas po raz pierwszy miałam okazję usłyszeć jej głos. Wyobrażałam sobie, że musi to być jakaś niedosiężna, tajemnicza dama, a jednocześnie taka trochę… studenteczka, "dziewuszyna z Saskiej Kępy". Kiedy nakręciłam numer telefonu i z pełną pokorą zaczęłam mówić, że dzwonię w imieniu Marka Hłaski, Hanna przerwała mi dość raptownie i rzekła: "Ach, to pewnie znowu te wygłupy z prochami!". Myślę więc, że już wtedy zażywanie proszków i popijanie ich alkoholem stało się dla Marka jakimś rytuałem, sposobem, by zrobić wrażenie na kobiecie, czy też doznać jakichś silnych wrażeń. Udało mu się raz, drugi, trzeci, aż w końcu się przeliczył.

W "Rozmowach w tańcu" napisała pani, że cechowało go przeczucie katastrofy, a jednocześnie wielka radość życia.

– Dwoistość była jego cechą dominującą. W wieku lat dwudziestu kilku, kiedy na jego twarzy dominowały dwa grymasy: tragiczno-zrozpaczony i pełen oszalałego szczęścia. Myślę, że w Marku było coś z błazna. Oczywiście, jeżeli mogę oceniać człowieka, którego poznałam, mając dwadzieścia lat i znałam dość krótko. Walczyły w nim dwie natury. Z jednej strony doświadczenia starszych ludzi i to, co widział dokoła, utwierdzało go w przeczuciu wielkiej katastrofy pewnych wartości. Wychowywał się w stalinowskich czasach i widział, że moralność upada. W szkołach czytano na przykład powieść radziecką o chłopczyku, który został bohaterem narodowym, ponieważ doniósł na swego tatę. Marka doprowadzało to do autentycznej rozpaczy. On uwielbiał Josepha Conrada, kochał wzór moralności zupełnie skrajnej. Kapitan powinien iść na dno razem ze swoim statkiem, w przyjaźni liczy się wierność, dzieci i rodzice powinni być lojalni wobec siebie. Nie mógł pogodzić się z myślą, że sytuacja, w której chłopiec kocha rodziców, wydawała się niemodna, ponieważ – zgodnie z ówczesnymi regułami – powinien on na tych rodziców składać donosy. Bardzo nad tym rozpaczał. W wielu listach są ślady tej rozpaczy, że świat zmierza ku katastrofie, ponieważ umierają stare wartości, takie jak honor czy wierność. Z drugiej strony Marek był młodym, silnym, pełnym wigoru chłopakiem. To pchało go ku ogromnej radości życia. Dwie natury: wesoła i smutna, jasna i tragiczna, splatały się mocno, zwłaszcza kiedy wypił trochę wódki. Wówczas jedną minę robił wesołą, drugą smutną w ciągu pięciu minut.

Czy pani zdaniem Marek Hłasko świadomie budował swą legendę? Na wielu zdjęciach lubił przybierać różne pozy. Chętnie utożsamiał się na przykład z Jamesem Deanem.

– Czy budował legendę… Na pewno taka potrzeba gdzieś w nim tkwiła. Bez wątpienia był urodzonym aktorem. Zdarzają się ludzie, o których mówi się, że są pozerami, ale kiedy ich poza staje się niezwykle atrakcyjna, wtedy się nimi fascynujemy, zaczynamy ich kochać, niekiedy wręcz ubóstwiać. Marek był człowiekiem, który pisze swą biografię nie tylko piórem na papierze, ale również żywą krwią. Rzeczywiście stylizował się na różne postacie. Akurat James Dean był dla niego kimś wyjątkowym, kimś, kogo wręcz uwielbiał naśladować. Wcielał się też chętnie w bohaterów Dostojewskiego, ale myślę, że przede wszystkim odgrywał różne wcielenia samego siebie. Muszę przyznać, że umiejętność transformacji miał po mamusi. Jego mama, pani Gryczkiewiczowa secundo voto, miała niezwykły talent aktorski. Coś na pograniczu aktora i brzuchomówcy. Była solidnie zbudowaną warszawianką i robiła bardzo poważne wrażenie. W połowie lat pięćdziesiątych – kiedy jeszcze Marka nie znałam, więc słyszałam jedynie z opowiadań – wydawała tak zwane obiady domowe. Marek lubił zapraszać na nie znajomych ze środowiska literackiego i artystycznego. Bywali tam często między innymi Jerzy Andrzejewski i Wilhelm Mach. Pani Maria z zainteresowaniem słuchała ich opowieści, a potem relacjonując znajomym te spotkania, z wielkim talentem brzuchomówcy świetnie naśladowała głosy uczestników. I okazało się, że te umiejętności parodystyczne syn po niej odziedziczył. Był też człowiekiem obdarzonym niewątpliwą fantazją. W latach stalinowskich niemal przy każdej okazji trzeba było pisać życiorysy. Zwłaszcza, gdy chciało się wstąpić do jakiejś organizacji, choćby Polskiego Czerwonego Krzyża. Ciągłe pisanie życiorysów to był taki rodzaj kontroli. Marek jednak za każdym razem pisał co innego. Raz podawał się za syna senatora, innym razem był synem strażaka, jeszcze innym – synem kierowcy. Raz nawet podał, że jest sierotą. Wychowawczyni nie wytrzymała i po którymś razie wezwała panią Hłaskową na rozmowę. Oświadczyła wtedy, że Marek jest bezczelny, bo co chwila inaczej wypełnia ankiety i do tego pisze inny życiorys. Pani Maria Hłaskowa wysłuchała z uwagą i nie kryjąc oburzenia, wykrzyknęła: "A cóż pani sobie wyobraża, że mój syn za każdym razem miałby pisać to samo. Przecież on ma fantazję, on nie jest idiotą!".

Wśród wielu pani zdjęć jedno podpisane jest następująco – "Agnieszka w słynnym kożuchu Marka Hłaski". Dlaczego słynnym?

– Teraz takie kożuchy nie są oczywiście niczym nadzwyczajnym, można je kupić bez problemu na pierwszym lepszym bazarze. W latach pięćdziesiątych, kiedy w naszych sklepach w ogóle nie było rzeczy oryginalnych, to był prawdziwy rarytas. Biały kożuch Hłaski był szczególny, ponieważ Marek nabył go w niecodziennych okolicznościach. Jeśli się nie mylę, od jakiegoś wopisty albo radzieckiego żołnierza. Na pewno nie była to więc rzecz łatwo dostępna. Potem w latach osiemdziesiątych takie kożuchy nosiła polska obstawa, kiedy przyjechał do Warszawy bodajże Richard Nixon. I pamiętam, że tak się one podobały Amerykanom, że osobista ochrona prezydenta bardzo chciała je kupić od naszych ochroniarzy. Te białe kożuchy mają swą legendę. W latach pięćdziesiątych jeden z nielicznych należał właśnie do Hłaski. W tamtym czasie niewiele znaczący przedmiot, jakaś menażka czy ciuch, łatwo urastały do rangi symbolu. Tak było na przykład z okularami Cybulskiego i właśnie kożuchem Marka Hłaski. Marek, jako mężczyzna wysoki, przystojny, chociaż nie piękny, podobał się zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Miał biały kożuch i niebieskie oczy, towarzyszyła mu taka legenda "ćwierćbandycka", człowieka, który łatwo wdaje się w awantury w "Kameralnej". Jako właściciel tego kożucha był ogromnie popularny. Oczywiście nie wystarczyło włożyć biały kożuch lub czarne okulary, by stać się symbolem. Trzeba jeszcze było coś reprezentować. Marek reprezentował przede wszystkim swoją literaturę, która dosłownie wstrząsała ludźmi. Uznany był za młodego pisarza, który od czasów wojny pierwszy ukazał życie codzienne na czarno, a nie na landrynkowo, jak to wówczas było w modzie. W szkołach czytało się z reguły produkcyjniaki i książki typu "Rodzina Lebiodów", "Numer szesnasty produkuje". Nauczycielki roztaczały przed dziećmi bardzo słodki obraz życia. Czytaliśmy też różne broszury, jak "13 cech młodzieży radzieckiej" Kalinina, które miały nas upewnić, że "młodzież radziecka jest radosna". Marek odważył się napisać, że w naszym kraju bywają nieszczęśliwi ludzie, którzy nie mają gdzie spędzić miłosnej nocy w sposób godny i szlachetny. W "Następnym do raju" potrafił opisać brutalnym, autentycznym i zarazem pięknym językiem, jak wygląda koszmarne życie na budowie. Stałby się legendą, nawet gdyby nie nosił kożuchów i nie był utożsamiany ze zbyt swobodnym sposobem bycia.

Wiem, że był zaprzyjaźniony z panią i kolegami ze Studenckiego Teatru Satyryków, czyli słynnego STS, czy nie myślał o tym, aby coś dla was napisać.

– Marek bardzo lubił moich kolegów z STS-u, zwłaszcza Witolda Dąbrowskiego, i pamiętam, że raz, drugi czy trzeci był u nas na przedstawieniu. Ale choć był naszym rówieśnikiem i bardzo się przyjaźniliśmy, nigdy, przenigdy nie przychodziło mu do głowy, żeby coś zrobić dla STS. Bardzo sobie dworował z podobnych wspólnych inicjatyw teatralno-politycznych, jakimi były wówczas teatry studenckie. Samotnie przemierzając drogę literacką, nabijał się z nas, że łączymy się w grupki, i kiedyś powiedział mi nawet takie długie, skomplikowane zdanie: "Wy się łączycie w pęczki, aby zamaskować brak indywidualnego talentu".

Rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski

Od autora: Rozmowę tę przeprowadziłem z Agnieszką Osiecką w sierpniu 1994 roku, wkrótce po opublikowaniu listów Marka Hłaski. Wywiad miał zainaugurować cykl literackich audycji radiowych. Do jego realizacji nigdy jednak nie doszło.