Listy na wyczerpanym papierze, czyli poetyckie mity – pisze Jan Borkowski

Listy na wyczerpanym papierze, czyli poetyckie mity – pisze Jan Borkowski

Poetka, Wielkanocna Palemka i żółta skrzynka pocztowa solidnych rozmiarów w szwedzkiej Upsali, w sam raz dla tych, którzy kochają pisanie listów:

Czy książka "Listy na wyczerpanym papierze" kreuje prawdziwy obraz Agnieszki Osieckiej?
Lektura listów znanych postaci może nieść ze sobą wartości literackie, ale też może być przyczynkiem do tworzenia się mitów na temat życiorysów i charakterów korespondujących  Co do wartości literackich nie zgłaszam zastrzeżeń. Szczególnie listy Agnieszki Osieckiej zawierają obok wyznań miłosnych wiele trafnych obserwacji i komentarzy, a także informacji ukrytych między wierszami. Agnieszkę Osiecką trzeba umieć czytać, odnosi się to przede wszystkim do epistolografii. Wielka szkoda, że "Listy" nie zostały poprzedzone wydaniem Dzienników, w których szesnastoletnia maturzystka  wyłożyła, jak się wydaje szczerze, swoje poglądy na miłość, wolność, przyjaźń, wierność. Jak się później miało okazać, tym poglądom pozostała wierna do końca życia. Dzienniki pozwoliłyby poznać sposób narracji przyszłej Poetki, jej poczucie humoru i huśtawki nastrojów.
"Kiedy mówię – kocham, to nie znaczy to samo, co potocznie rozumie się pod tym określeniem. Ja kocham po swojemu" – powiedziała mi kiedyś Poetka. Każdy kocha po swojemu – odpowie Czytelnik. To prawda ale jej "po swojemu” nie mieściło się w ogólnie przyjętym stereotypie. 
Spotkałem się ze zdaniem kilku osób, które przeczytały "Listy”, że Agnieszka Osiecka nie była taką dobrą osobą, jak się ją dotychczas oceniało. I tak rodzi się pierwszy mit:
Poetka była złą kobietą. Najpierw uwodziła i rozkochiwała w sobie pięknych intelektualistów, a potem brutalnie ich porzucała.
Gdyby Czytelnik oprócz listów z Jeremim Przyborą poznał całą korespondencję Poetki z tego samego okresu, korespondencję z innymi osobami, z pewnością  utwierdził by się w przekonaniu o prawdziwości tego mitu. A jednak to nie jest prawda.
"Dlaczego nie zrywam z S. ?
No bo nie chcę i nie umiem przyprawić go nie tyle o cierpienie, ile spowodować, iż wyjdzie z tego „zawiedziony na kobietach”  i o jedno doświadczenie mądrzejszy.
(…)
Lekkomyślnie naciągam strunę do ostateczności. Prowadzę grę na 2 frontach. Ryzykuję. Jak jednak niewiele lekkoduchów, gotowa jestem ponosić wszelkie konsekwencje takiego postępowania.
Może nawet nie jestem egoistką. Jestem po prostu sobą. Nie cierpię, nie znoszę sadyzmu, ale lubię w drobiazgach ryzyko
"
/Agnieszka Osiecka – Dzienniki 1952/

Po dziesięciu latach Agnieszka rozwinęła te przemyślenia zwierzając mi się w rozmowie o życiu: 
"Być może w sprawach męsko damskich jestem stuknięta. Z jednej strony chcę kochać, z drugiej boję się, że gdybym zakochała się bardzo mocno, całkowicie, to mogłabym stracić wenę i może przestałabym umieć pisać. A pisanie jest dla mnie najważniejsze.
Kiedy odchodzę od kolejnego męża, narzeczonego, chłopaka, to czuję wyrzuty sumienia i nie chcę się z nim potem widywać. Nie lubię słuchać wyrzutów, nie znoszę konfliktów i po prostu uciekam.  Uciekam, kiedy orientuję się, że mój partner chciałby widzieć we mnie kogoś innego niż jestem.
"

Wróćmy do "Dzienników":
"Bardzo, bardzo chcę umieć kiedyś pisać tak, jak teraz już czuję i widzę!! Czasami myślę, że niejeden malarz pozazdrościłby mi oczu. ("impresjonistyczna dusza"…- wg. Janka)
Tak – umieć pisać o tym, co widzę i czuję – oto cel.
 … największą formą życia jest sztuka, bo jest największą miłością życia …
Przypuśćmy, że kocham tylko jednego; nie znaczy to jednak, żeby mnie nie interesowali inni ludzie, żebym nie lubiła tego, co jemu np. nie odpowiada (…) 
Chcę i lubię mieć tzw. powodzenie, "lubię być lubiana". Zostawiona mi w tej dziedzinie pełna swoboda nie dopuściłaby do mnie nawet myśli o tym, aby z niej nadmiernie skorzystać. Mogę i chcę kochać wówczas, gdy nie odczuję narzuconych mi wraz z miłością więzów, a wtedy sama sobie pewne hamulce narzucę. Ale to musi zależeć ode mnie a nie od niego.
"
To są ważne stwierdzenia, które dobrze jest pamiętać czytając "Listy na wyczerpanym".
Podkreślenia w cytatach są dziełem Autorki, która przekazuje (w chwili pisania – sobie), co jest dla niej najważniejsze. Podczas podróży po świecie pisanie listów było dla niej swego rodzaju zastępstwem  codziennej działalności literackiej  Musiała pisać. Gdyby nie miała do kogo, byłaby nieszczęśliwa, pisałaby do wyimaginowanych odbiorców.  W Dziennikach zanotowała:
"Dziś bardzo chciałam napisać list, ale nie miałam do kogo…
Ojej, jak mi się chce pisać, a nie mam co!
"
Tak więc bogata korespondencja wynikała nie tyle z chęci uwodzenia swoich korespondentów, ile z potrzeby pisania. A że chciała sprawiać przyjemność, chciała być miła i lubiana, to Jej listy mogą się wydawać przesadnie egzaltowane. Czy wszyscy zdawali sobie z tego sprawę? – to już inne zagadnienie.

Londyn, 7.III.65

Drogi, miły, daleki Jasiu…
Liścidło będzie się składało z dwóch części:
Pierwsza a tym co widziałam, druga o tym co czułam.

I: Świetne przedstawienie w reżyserii Peter Brooka „Marat i Sade” (całe w domu obłąkanych.
   O wynaturzeniu się rewolucji i o świecie w ogóle).
   Annie Ross w STS-ie telewizyjnym („Not so much a programm, but the way of life”)
   Robinsonów (cudowny domek na Saskiej Kępie – Petersham).
   "Something funny happend"… (idiotyczny musical).
   Orła, który uciekł z zoologu i rzuca się na foxteriery..
   Irlandzkiego jezuitę (prywatnie – sam wdzięk).
   Ciuchy żydowskie.
   Brendę (jest fajna. Kupiła mi niebieski coctail "Pod niebieskim dzikiem". Katalogu nie mogła dostać, przynajmniej takiego, tylko ogólnoświatowe) .
   Moją przyjaciółkę Ami (przyjechała z Nowego Jorku. Pracuje w pomocy społecznej wykolejonym murzynkom itp.)
   Sumę w katedrze Wesminster.
   Mieszkanie Szekspira w mieście Stratford (domki w paski).
   Siebie (czarna, zła, ze zmarszczką, w lustrze).
II Czułam:
   Rozpacz, wściekłość i smutek, że do mnie nie napisałeś.
   Zmartwienie, że Cię tak mało ostatnio widziałam, a potem w dodatku wyjechałam.
   Zmartwienie, że nie mam adresu Romy. I nie mogę tam do Ciebie napisać ani nic.
   Okropną ciekawość, czy byłeś w Wiedniu, czy masz samochód i czy i kiedy jedziemy do Szwecji.
   Fajność, że byłeś z mamą moją (czy przy mamie) na Tiffanim.
ORAZ:

Zimno, zimno i zimno. Gdyby nie kożuch, zamarzłabym. Oni tu nie są nastawieni na taką zimę ze śniegiem. Śpię i cioci pod trzema kołdrami.   
Jasieńku, proszę nie przekomarzaj się ze mną, tylko zadzwoń kiedykolwiek byle nie w weekend (bo mogę być u Robinsonów), kiedykolwiek około dziesiątej rano (kiedy u Ciebie dziesiąta to tu dziewiąta, ale to dobrze).    
Czy jesteś zdrowy?? Jak nasze biuro?? Ucałuj wszystkie Panie i szefa. Próbuję mu coś tam załatwić, ale to nie takie proste.
Rachonia nie widziałam. Niestety….
Błagam, dzwoń. Strasznie bym chciała po powrocie przychodzić do Ciebie na macao i na różne świństwa do picia i już nie pracować tak obłędnie, ani nie flirtować tak czasochłonnie.
Bye, bye pozdrowienia od Antonii, która strasznie miło Cię wspomina.

/Twoja Arcy-Agata/

List wymaga kilku wyjaśnień. Przede wszystkim zachowałem oryginalną pisownię, co też będę czynił dalej. Druga część listu utrzymana jest w tonacji żartobliwej, nie należy więc jej rozumieć dosłownie, co Czytelnik łatwo zauważy.  Zaimki osobowe Agnieszka zwykła pisać z dużych liter, co było oznaką szacunku dla osoby. Wspominana Roma, to Roma Ligocka, żona Jana Biczyckiego reżysera widowiska "Niech no tylko zakwitną jabłonie” w Teatrze Ateneum. Wkrótce po tym oboje wyemigrowali do Austrii, a w końcu do Niemiec. Będąc w Wiedniu miałem się u nich zatrzymać, ale do spotkania nie doszło. Robinsonowie, to brytyjskie małżeństwo, nasi wspólni znajomi, stąd pozdrowienia od Antonii Robinson. Tiffani to oczywiście sztuka Trumana Capote "Śniadanie u Tiffaniego" w Ateneum. Agnieszka napisała z Krzysztofem Komedą piosenkę do tego spektaklu – "Ja nie chcę spać”. Biuro – to Redakcja Muzyczna Polskiego Radia. W tym czasie jako etatowi redaktorzy  prowadziliśmy z Agnieszką Radiowe Studio Piosenki. Rachoń, to Warszawska Orkiestra Radiowa Stefana Rachonia. Koncertowała w tym czasie w Wielkiej Brytanii. Wspomniałem, że Agnieszkę trzeba umieć czytać więc jeszcze wyjaśnienie, co kryje się za "czasochłonnymi flirtami”. Otóż po sukcesie widowiska "Niech no tylko zakwitną jabłonie” (1964) Poetka pragnęła szybko zająć się następną, tym razem całkowitą własną sztuką (Apetyt na czereśnie)  Pragnęła też spotykać się z przyjaciółmi, których żartobliwie nazywała swoją "bandą”. Byli to kompozytorzy i wykonawcy Jej piosenek, ulubione aktorki, ludzie z STS-u, jak też grono koleżanek-przyjaciółek, młodych dziewcząt pragnących być blisko Poetki w nadziei na spotkanie interesujących ludzi w tym ewentualnego męża dla siebie. W tej grupie byłem i ja. Może nawet w pewnym okresie byłem tej "bandy” hersztem. "Flirty” zabierały Jej czas, stąd irytacja.
Czy romans zawarty na "wyczerpanym papierze” był jedną z dwóch największych miłości Poetki, czy w ogóle był miłością, jak chce tego droga mi komentatorka tych wydarzeń Magda Umer? Nie jestem przekonany. Nie ważyłbym się też tworzyć "rankingów” miłości Poetki. Na początku każdy romans wydaje się najważniejszy. Każdy z jego uczestników to piękne słowo – miłość rozumie po swojemu. Najlepszą i najpełniejszą jego definicję znajduję w twierdzeniu:
"Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma." /z I Listu św. Pawła do Koryntian/

Z pewnością w pierwszym okresie, który sama Poetka nazywała "na lipę” romans był tylko flirtem literackim. Agnieszka nie brała na serio wyznań miłosnych mężczyzny, który miał córkę w jej wieku, drugą żonę i syna. Fakt, że był poetą i współtwórcą słynnego kabaretu imponował młodej dziewczynie. Korespondencja z kimś takim była bez wątpienia atrakcyjną przygodą literacką. Dopiero po wyjeździe do Anglii pod wpływem gorących listów  Jeremiego Agnieszka zaczęła orientować się, że to coś więcej niż flirt, przynajmniej z jego strony. Być może zaczęła nawet myśleć, że to może być ten, który zaakceptuje ją taką, jaką jest. Po decyzji o rozwodzie z Wojciechem Frykowskim była rozczarowana i znerwicowana. Wyjazd do Anglii był dla niej w rzeczywistości ucieczką od napiętej sytuacji, od spotkań w sądzie. Najchętniej przeczekałaby całą sprawę w oddaleniu od Warszawy. Wizyta w Szwecji była ku temu dobrą okazją.  I właśnie incydent,  nazwijmy go – szwedzki, zakończył rozwijający się romans…
Byłem uczestnikiem tej podróży, a więc i świadkiem wydarzeń, mogę zatem powiedzieć, że za tym wjazdem nie kryło się absolutnie nic złego, żadna chęć zdrady, czy hulanek z kochankami. Byliśmy zaproszeni przez parę szwedzkich studentów do Upsali w rewanżu za goszczenie ich w Polsce. Byli to bardziej moi znajomi niż Agnieszki, bowiem Lars Kleberg poza literaturą i sztuką interesował się muzyką jazzową stąd nasze kontakty.
Ktoś spyta, czemu więc Agnieszka przeciągała informacje o Szwecji nie mówiąc od razu swemu partnerowi, że się tam wybiera? Odpowiedź wydaje się prosta. Z jednej strony oczekiwała od niego jakiejś dozy zaufania, z drugiej – nie była pewna czy do tego wyjazdu w ogóle dojdzie. A wiedząc o niechęci swojego adoratora do przedłużania pobytu za granicą, nie chciała mu sprawiać przykrości, a z drugiej strony po kobiecemu myślała, że jakoś to będzie. Młodszemu czytelnikowi wypada powiedzieć, że połowa lat sześćdziesiątych to był czas głębokiego PRL. Paszporty nie leżały w naszych biurkach, należało je uzyskać. Aby tak się stało należało mieć zaproszenie gwarantujące utrzymanie za granicą i to poświadczone przez polską placówkę dyplomatyczną. Polska waluta nie była wymienialna na obcą. Do każdego kraju należało uzyskać wizę. Samochodu nie można było kupić od tak w sklepie, ale trzeba było uzyskać nań przydział. Tak więc pomysł abyśmy się spotkali w Szwecji, do której miałem przyjechać samochodem, którego nie było, wymagał długich i czasochłonnych przygotowań  Choć zaczęły się one przed wyjazdem Agnieszki do Anglii, to nie było pewności, że cała skomplikowana operacja zakończy się sukcesem.

Proszę zwrócić uwagę na podpis pod poniższym dokumentem. Sprawa rozwodowa Agnieszki właśnie się toczyła. Prowadził ją nieżyjący już mecenas Tadeusz deVirion. Tak więc w zgodzie z wpisem w dowodzie osobistym Agnieszka musiała podpisać się jako Osiecka-Frykowska:

Byliśmy w stałym kontakcie zarówno listowym jak i telefonicznym. Przyczyną były nie tylko więzy przyjaźni, ale też fakt wspólnej pracy w Radiu, konieczność przygotowywania co tydzień nowej audycji nie wspominając o nagraniach nowych piosenek. Agnieszka była też spragniona wiadomości o tym, co działo się w STSie, jak przyjmowane były Jej piosenki itd.  Od Jeremiego Przybory mogła się dowiedzieć jedynie o stanie jego stęsknionej duszy.


Pomijam dalszy ciąg listu, bowiem dotyczył on spraw radiowych. Natomiast dramatyczny dopisek na marginesie: "NIE MAM WIZY SZWEDZKIEJ! RATUJ! Dzwoń wszędzie!!" pokazuje determinację Agnieszki co do podróży skandynawskiej. Oczywiście dzwoniłem tu i tam, skorzystałem z pomocy znajomych z Pagartu i wizę załatwiłem. Sam miałem jednak problem z uzyskaniem obcej waluty. Moje Ludowe Państwo oferowało mi co najwyżej 5 dolarów do paszportu, a podróż do Sztokholmu wymagała jednak pieniędzy na benzynę i hotele. Wtedy to otrzymałem pocztówkę z miłą informacją:

18 czy 19 (nie wiem) III

Kochany Króliczku!
Gadając z Tobą dziś przez telefon nie miałam pojęcia, że po prostu nasza kochana Ciocia przyjdzie Ci z pomocą i postanowi Ci wysłać na podróż automobilem wymarzoną osiemdziesiątkę. Już to uczyniła. Bank PKO ma Cię zawiadomić ale to podobno trwa trzy tygodnie. Więc się dowiaduj sam. ul. Mazowiecka 14 (…) Mój plan: 25.III – 8.IV – Paryż.  Potem wobec tego wszystkiego wracam do Londynu i czekam na telefon od Ciebie. Wyruszę do Szwecji tego dnia, co Ty z Warszawy. A


Tak więc kolejny kłopot został rozwiązany. Pozostał jeszcze problem z samochodem, którego nie było.

Paryż 28.III.1965

Kochany Janku!
Doceń Twoją wariatkę:
Od samego naszego wyjazdu z Pragi wożę ze sobą po całej Europie ten papierek hotelowy, żeby Ci go wysłać z Samego Paryża. No i wreszcie – stało się!
Hm…
Co Ci o tym Paryżu powiedzieć? Po pierwsze, kiedy się wjeżdża tu z tamtej strony kanału to stolica świata wygląda trochę brudnawa i bałaganiarska. Wieczorem dopiero przychodzi do siebie i błyszczy i świeci i tańczy i robi się godna swoich malarzy..
Po drugie: nie owijając w bawełnę –  tu należy przyjeżdżać z chłopakiem.
Po trzecie: tu należy przyjeżdżać z pieniędzmi.
Po czwarte: najśmieszniejsze co można zrobić, to przyjechać do Paryża jak ja: z Ciocią. Ale jest fajniej niż samemu.  Ciocia opowiada cuda o Paryżu lat dwudziestych (!)
Kochany Króliczku! Nie wiem czy Twój list mnie tu zastanie, bo ulica jest strasznie długa.
Oto dokładny adres: 301 – 302 Rue Saint Honorè, Paris I.
Telefon OPE 23 09.
Jeżeli Cię ten list dopadnie przed 5 tym kwietnia to zadzwoń tu (n.p. 4-go rano)   Jeżeli nie, to zadzwoń 6-go lub 7-go do Londynu. Pa! Ag


Warszawa, 21.III.65

Droga Agato. Oto mamy pierwszy dzień wiosny. Ciepło jest i fajnie czasami. (…) otrzymałem od Ciebie listy i kartki. Bardzo piękne i miłe. Myślę, że listy należałoby czytać będąc w takim samym nastroju, w jakim był piszący. To byłoby idealnie. W nagłówku listu można podawać pewne szczegóły: porę w jakiej list jest pisany, miejsce, oświetlenie, odgłosy akustyczne, stan fizyczny (np zmęczony, pijany, itd.), stan psychiczny. Adresat czyli czytający winien stworzyć podobne warunki i wprowadzić się w podobny stan. Ten list np. piszę przed północą, piję herbatę, przez radio śpiewa Ray Charles wolne ballady.
Jutro rano odbieram samochód. Okazuje się, że nawet po zapłacony automobil trzeba stać od rana w kolejce z jakimiś chamami. Ale za to są to samochody niebieskie, a właściwie błękitne jasne, takie jak niebo nad jeziorem, kiedy świeci mocno słońce, lub jak jedna z Twoich nocnych koszul.
 W sprawie Twojej wizy szwedzkiej zrobiłem wszystko, co można było zrobić w Warszawie. Mam nadzieję, że dawno już ją masz.
W STSie jeszcze nie byłem  Nie często grają rewie. Moja opinia będzie na pewno odmienna od Twojego recenzenta jako, że gusty mamy zupełnie odmienne zapewne (…)
Byłem na „Saragossie”, to bardzo ciekawy film. Podobał mi się. Niesamowite wizje plastyczne. Powinnaś to koniecznie zobaczyć. Może będą jeszcze gdzieś grali, jak wrócisz.
Kup mi w Paryżu plan tego zacnego miasta  i taką broszurkę z repertuarem kin, teatrów, kabaretów itp. To wszystko w tej chwili. Mocno Cię pozdrawiam, salut dla Paryża.
Ściskam Janek.
PS – verte.


Paryż, 29.III.1965

Drogi Jasiu!
Dotarł do mnie Twój list i to był jak do tej pory najprzyjemniejszy moment mojego Paryża. Bardzo do mnie trafiły wywody Pana na temat tego, że trzeba czytać list w tym samym nastroju, w którym był pisany. Tym razem udało się to nam zupełnie bez przygotowania.
(…)
Wiosna, że aż hej. Kasztany szaleją w parkach. Ogrody tu iberyjskie topnieją w jakiejś szampańskiej mgiełce. Dzieci z gołymi kolanami wracają z weekendu śpiewając „Katiuszę”. Ciocia nosi cytrynowy kapelusz i wspomina swoją przyjaciółkę, p. Jodko Narkiewicz, żonę posła przedwojennego.
A oto moje pisemko pt. "Paryż z Ciotką".
(wydanie angielskie "Paris by aunt")

25.III – czwartek: Przylot z Anglii. Śmieszny kanał z góry.
Hotelik. Brrr. Pola Elizejskie. Nic. Film stary Antonioniego” Kronika jednej miłości”. Jedni państwo wykańczają narzeczoną tego pana, a potem męża tej pani- Lucia Bose!
26.III piątek – Dzielnica Łacińska. Antykwariaty z cudami i rupieciami. Ciocia mdleje przy każdej wystawie. Wspomina plastyczną młodość (malowanie tkanin, parawanów itp.). Wieczorem kino. Film mojej imienniczki Agnes Varda „Szczęście” (jeden brunet kocha jednakowo mocno dwie panie). Cudowne kolory. Każdy kolor jak obraz, chyba najlepsze jakie widziałam.
27.III – sobota. Słońce, wiosna, włóczęga nad Sekwaną. I herbatka u kumy mojej Cioci, prastarej hrabiny Ledóchowskiej w pałacyku w VII arrondissement. Nudy.
Wieczorem teatr z dekoracjami K. Zachwatowicz i wspaniałą artystką Marią Casares. Ha! Ale sztuka do kitu.
W planie kabarety nocne i festiwal (?) jazzowy trwający jedną noc pn "Esca-Pada” z Double Sixe.
(w ogóle okropny upadek jazzu. Nie ma! I tu i w Londynie zajmuje w Twoich broszurkach o życiu miasta trzy linijki na 80 stron pisemka!
Itd. Itp/ 

Nastrój pisania listu:
Paryż. Południe. Słońce. 22˚. Kawiarnia z ciastkami, z kasztanami na Madeleine. Czekanie na Ciocię (taka randka). Czarny kot z zielonymi oczami przychodzi do mnie przez całą salę. Jednak jestem czarownicą!
(No, nie wiem, czy tak łatwo "zrobisz" sobie ten nastrój).
Bye, bye!
(Zupełnie zangliczałam, nawet Ciocia się śmieje, że po angielsku patrzę na Francję).
Dzwoń 6-go rano do Londynu!

======================

Kilka wyjaśnień:
Pojawiająca się w korespondencji "angielska ciotka” to Zofia Arciszewska (1896-1988) primo voto hr. Raczyńska, z domu Lipowska, dokładnie przyrodnia ciocio-babcia Agnieszki.
Wspomnienie o małżonce Witolda Jodko-Narkiewicza (polityka z obozu Józefa Piłsudskiego) Marii Rościszowskiej jest aluzją do mojego prawdziwego nazwiska – Narkiewicz-Jodko.
VII arrondissement – dzielnica paryska z wieżą Eiffela.
Les Double Six to słynna francuska grupa wokalna znana z interpretacji jazzowych standardów.

Przytaczam fragmenty naszej korespondencji, bo wydaje mi się, są dobrym kontrapunktem do „Listów na wyczerpanym papierze”. Pokazuje też umiejętność Agnieszki Osieckiej dostosowania się do stylistyki i zainteresowań swojego korespondenta. Wreszcie, dokumentuje też  Jej artystyczne zainteresowania.
Kończył się marzec 1965 roku, Wyprawa do Szwecji zbliżała się szybko. Kto wie, jak potoczyłby się dalej romans młodej Agnieszki ze starszym Poetą gdyby ten zniecierpliwiony przedłużającą się nieobecnością ukochanej, nie postanowił sprawdzić, czy ta czegoś nie ukrywa.

W tym celu posłużył się sztuczką znaną wielu zazdrosnym mężczyznom. Posłał mianowicie bukiet kwiatów mamie Agnieszki sądząc słusznie, że elegancka pani Maria Osiecka zadzwoni z podziękowaniem, a wtedy będzie świetna okazja do dyskretnego pociągnięcia jej za język. Tak się też stało. Pani Maria, z którą łączyły mnie od czasów szkolnych dobre stosunki i z którą byłem w stałym kontakcie podczas nieobecności Córki, była na bieżąco informowana o przygotowaniach do skandynawskiej wyprawy. Z całą otwartością poinformowała więc pana Jeremiego, że Agnieszka wróci po Świętach Wielkanocnych ponieważ  "wybiera się z Jaśkiem do Szwecji”.
Ta informacja musiała głęboko zranić miłość własną Poety. Poczuł się oszukany. Wyobraźnia podsuwała mu zapewne straszliwe wizje zdrady i obłudy. Zrzucił więc maskę uroczego Starszego Pana i jak rozjuszony macho zadzwonił do Agnieszki z dziką awanturą zakończoną rzuceniem słuchawki.
Czego dowiedziała się Agnieszka z tej rozmowy? Dosłownie nie wiemy, ale sięgnijmy do Jej pierwszego, szkolnego romansu i przywołajmy tekst z Jej Dzienników, bowiem usłyszała to zapewne wiele razy w życiu:
"Dowiedziałam się, że przebywanie ze mną "nauczyło Stacha, jak należy postępować z ludźmi podłymi, bo ja jestem bezsprzecznie człowiekiem podłym". Że nie mam charakteru wcale, lub mam bardzo zły i przewrotny i nie wiem nigdy, czego chcę, ale sycę się, gdy widzę iż "ktoś dał się złapać i cierpi". To mnie bawi. Tym się rozkoszuję. Dlatego to nigdy nie będzie mi w życiu dobrze. A człowiekowi, który ze mną będzie żył, będzie dotąd tylko dobrze, dokąd mnie nie pozna. Potem przeżyje piekło, chyba, że się będę bardzo dobrze maskować. W postępowaniu z ludźmi dążę do tego, aby ich doprowadzić do „padnięcia mi do stóp”, a potem długa bawić się tym i szydzić. Mówię czasem o dobroci, nawet o swojej dobroci, ale nie ma we mnie na nią miejsca."

No i to był koniec romansu. Wprawdzie jeszcze chwilę trwała wymiana listów, jeszcze były jakieś próby naprawienia sytuacji, ale co się stało, to się stało. Oboje  uświadomili sobie, że ich wzajemne oczekiwania wobec siebie bardzo się różnią. Oboje zarzucali sobie egoizm. I to jest odpowiedź na pytanie zadane podczas promocji książki w Radiowej Trójce przez Konstantego Przyborę, syna pana Jeremiego: Dlaczego im się nie udało? Właśnie dlatego, że oboje oczekiwali od siebie czegoś innego.
Agnieszka w euforii miłosnej nazywała swego adoratora księciem. Zostając w tym baśniowym świecie rozwińmy ten temat:
Oto Księżniczka oczekuje, że jej Książę przemierzy góry, lasy, przepłynie oceany, stoczy walkę ze smokiem i wdrapawszy się na wieżę padnie do stóp swej ukochanej szczęśliwy, że może ją zobaczyć. Natomiast Książę oczekiwał, że historia potoczy się zupełnie inaczej. I że to Księżniczka sama ucieknie z wieży, stoczy walkę ze smokiem i przemierzając góry, lasy, przepływając oceany rzuci się do stóp swojego Księcia. Kto wie, czy nie usłyszałaby wtedy pytania – dlaczego tak późno?
On, doświadczony życiowo i przyzwyczajony do adoracji przez kobiety nie rozumiał oczekiwań „panienki z Saskiej Kępy”. Ona, nie otrząsnąwszy się jeszcze po nieudanym małżeństwie czuła rozczarowanie, że znów nie została zaakceptowana  taką, jaką jest. Czy więc to była wielka miłość? Jeżeli pod tym tak często używanym słowem rozumiemy cytowaną wcześniej definicję, to miłości nie było. Z jego strony na pewno było uwielbienie, gorące pragnienie posiadania, tak jak się pragnie posiadać pięknego ptaka. Ona, czuła nieodpartą niechęć do przebywania w klatce, nawet pozłacanej.
To prawda, że życie z Agnieszką Osiecką, jak z każdym twórcą, artystą, naukowcem czy marynarzem nie byłoby łatwe, ale to nie znaczy – niemożliwe.  Nasza wspólna znajoma, znakomita aktorka Kalina Jędrusik też nie była łatwym partnerem. O jej licznych romansach mówiło się w ówczesnej Warszawie dużo. Jednak znalazła człowieka, który ją zaakceptował taką, jaką była. Kiedyś słuchając jak żartuje z własnego męża, spytałem dlaczego się nie rozwiedzie? Kalina spojrzała na mnie zdumiona – przecież ja go kocham – odpowiedziała. I rzeczywiście była to miłość prawdziwa. Po śmierci Stanisława Dygata Kalina odmieniła się radykalnie. Wiele czasu spędzała przy jego grobie na warszawskich Powązkach.
Agnieszka nie znalazła swojego "Dygata".

Wracając do tematu:
wyruszyliśmy do Szwecji tego samego dnia. Agnieszka nie mogąc załatwić  biletu lotniczego zdecydowała się płynąć z Londynu statkiem „Britania”. Ja ruszyłem z Warszawy  nowym, niedotartym samochodzikiem, który wydawał mi się wówczas luksusową limuzyną. Miejscem spotkania miał być port w Goeteborgu  Najkrótsza droga morska (względy finansowe odgrywały tu istotną rolę) wiodła promem z niemieckiego Sassnitz do szwedzkiego Trelleborga. O tym, że w Szwecji panował w tym czasie ruch lewostronny przypomniałem sobie kiedy szwedzki pogranicznik pożegnał mnie okrzykiem – Keep left!.
Żywiąc niewytłumaczalna niechęć do pytania o drogę, zaopatrzyłem się wyjeżdżając z kraju w mapy i atlasy. A jednak opuszczając Malmoe zauważyłem, że droga, którą jechałem zaczyna coraz bardziej przypominać wiejską szosę niż europejską autostradę widoczną na mapie. Przełamując opory spytałem jednak przechodzącego człowieka jak tu skierować się do Goeteborga? Szwed rozumiał po angielsku, ale nie mógł zrozumieć o jakie miasto mi chodzi. To niemożliwe żeby on nie znał największego po stolicy miasta swojego kraju – błąkała mi się po głowie myśl.. Kiedy miły przechodzeń uparcie dopytywał mnie dalej o cel podróży, w rozpaczy napisałem na kartce – Goeteborg. A – uśmiechnął się Szwed – Jetteberi – "zaśpiewał” po swojemu. Stąd wskazówka na całe życie: naucz się bracie, jak nazwy swoich miast i ulic wymawiają miejscowi.
Do portu w Goeteborgu dotarłem pół godziny przed planowanym przypłynięciem statku z Londynu.  Zawsze lubię mieć rezerwę. Jakież więc było moje zdumienie, kiedy w połowie marszu schodami prowadzącymi do wejścia na przystań portową zobaczyłem Agnieszkę spokojnie schodzącą do miasta.
– Przypłynęliśmy wcześniej – oznajmiła – zamierzałem poczekać na ciebie oglądając nadbrzeże, walizki mam w przechowalni.

Do Sztokholmu mieliśmy blisko 500 km a więc czasu na rozmowy dużo. Agnieszka nie kryła się ze swoim romansem więc i na ten temat zeszła rozmowa:
Czy planujesz ten związek na długo – spytałem – myślisz o ślubie?
Coś ty – żachnęła się Agnieszka – gdybyś wiedział jaki on jest nudny na co dzień.
To stwierdzanie „nudny na co dzień”  pojawiało się wielokrotnie w odniesieniu do innych adorujących Agnieszkę postaci. Błyszczący humorem, imponujący wiedzą i erudycją w towarzystwie intelektualiści, okazywali się w życiu codziennym nudnymi partnerami. Dlaczego? Być może zajęci byli własnymi karierami, od kobiety oczekiwali stereotypowego zajęcia się domem. Z pewnością jednak najbardziej kochali siebie, a nie Ją. Ale to już temat na inne opowiadanie.
Listy ze Szwecji „na wyczerpanym papierze”, które czytam są mieszaniną prawdy i żartu. Jeżeli ktoś nie czytał "Listów” będzie mu trudno rozumieć o czym piszę. Namawiam więc najpierw do lektury książki, a potem do moich refleksji.
Tych siedmiu nieznanych ludzi, którzy mieli witać Agnieszkę w Goeteborgu, to tylko ja. Stan Getz po rozwodzie ze swoją szwedzką żoną od trzech lat przebywał w Ameryce. Nasze jedyne kontakty z jazzem to wizyty w klubie  Gyllene Cyrkeln w Sztokholmie (wielkie rozczarowanie, wyglądał jak świetlica w PRLu) i w klubie Montmartre w Kopenhadze, dokąd zajechaliśmy w drodze powrotnej do Polski. To miejsce z kolei przypominało warszawską „Stodołę”, tę pierwszą naprzeciwko Pałacu Kultury. Przynajmniej tak to zostało w mojej pamięci.
Mieszkaliśmy nie u jazzmanów, których nie było, ale w domu rodziców Larsa Kleberga w Sztokholmie oraz w akademiku w Upsali. Kajsa oddała nam swoje mieszkanie (tak, akademiki w Szwecji nie były w niczym podobne na naszych krajowych) przenosząc się do Larsa.
Jeszcze jeden incydent wart jest wspomnienia. Musieliśmy zrobić przegląd gwarancyjny samochodu po przejechaniu iluś tam kilometrów. Zrobiliśmy w niemieckim warsztacie fiatowskim. Właściciel widząc kartę gwarancyjną nie chciał pieniędzy. Tłumaczył, że ściągnie sobie od sprzedawcy, dziś powiedzielibyśmy – dealera. Ciekawe czy mu się udało cokolwiek uzyskać z Motozbytu?
Mały Fiacik jako jugosłowiańska Zastava spisał się znakomicie. Ani razu nie zawiódł.

Okolice Upsali. Przed kościółkiem nasi gospodarze: Lars, Kajsa oraz Agnieszka. Fotografuje autor:


Agnieszka i Kajsa przy "błękitnej torpedzie”:


Na ulicy w Upsali: Agnieszka i Kajsa:


Wełniana czapka Kajsy robiła furorę, toteż każdy chciał choć przez chwilę pozować w niej do fotografii. Tym razem przed letnią siedzibą państwa Klebergów w okolicach Upsali:


Tak wyobrażaliśmy sobie powrót do Polski gdyby zabrakło samochodziku:


No i jakaż pointa z tych wspomnień?
Agnieszka Osiecka nie była osobą złą o sadystycznych skłonnościach. Przeciwnie, była dobrym człowiekiem. Taką się cieszyła opinią wśród znajomych. Kiedy zaprzyjaźniona piosenkarka potrzebowała pilnie tekstu piosenki, upadająca ze zmęczenia Autorka potrafiła poświęcić pół nocy, aby nie sprawić przyjaciółce przykrości. Ta właśnie dobroć, nieumiejętność bycia asertywną – jak byśmy to dziś powiedzieli – obracała się przeciwko niej. W sytuacjach romansowych aby nie urazić partnera słowami, a też i nie słyszeć wymówek, po prostu uciekała.
Z mitem „złej kobiety” wiąże się inny mit – Największym wrogiem Agnieszki Osieckiej była Agnieszka Osiecka.
To efektowne sformułowanie, ale cóż miałoby znaczyć? Co, mianowicie, miałaby zrobić Agnieszka, aby swoim wrogiem nie być? Wejść w stereotyp kobiety zajmującej się domem, kuchnią, opieką nad mężem i dziećmi?. Mogłaby się tego nauczyć, ale Jej było po prostu szkoda czasu. Musiałaby ograniczyć pisanie, które jak powiedziano na wstępie tego wywodu – było najważniejszym celem Jej życia.
Pragnęła jednak kochać. To uczucie było z pewnością impulsem do pisania. Jednak każdy nieudany związek mnożył stresy. Poetka zaczęła szukać przyczyn w sobie. Ale to nie ona była swoim wrogiem, tylko nieprzyjazny był los, który nie pozwolił spotkać jej właściwego człowieka we właściwym czasie. To powiększająca się ilość stresów, nieudanych związków, a później choroba były powodem Jej ucieczki w alkoholizm.

I na koniec jeszcze jeden mit: piosenki były wynikiem jej kolejnych miłości czy romansów.
Prawdą jest, że jej wszystkie, no prawie wszystkie wiersze i teksty piosenek są o miłości. Prawdą jest, że prawie w każdym pojawiają się wątki autobiograficzne. Na dobrą sprawę można więc  nieomal wszystkie jej poezje wiązać z każdym kolejnym romansem i wszystko będzie pasowało.
W rzeczywistości wiązałbym je z bohaterami Jej telewizyjnych spektakli (Listy śpiewające, Sentymenty) czy teatralnych przedstawień.

Dwa wiersze były rzeczywiście skierowane do Jeremiego Przybory i stanowiły element korespondencji. Piosenka „Czy jesteś już na dnie?” była pastiszem piosenki Poety – "O Romeo!”. Tekst Agnieszka napisała w Radiu na jakimś radiowym druku i zadowolona z wyniku pokazała mi rękopis do oceny. Pochwaliłem, bo robota pod względem sztuki literackiej była przednia. Ale czy on zrozumie aluzje zawarte w tekście – zastanawiałem się na głos. Nie pamiętam odpowiedzi. Myślę, że nie bardzo. Jego odpowiedź „O Agnieszko!” wskazuje raczej na przeżywanie romansu w stylu Pierrota i Colombiny. Tymczasem Agnieszce bliższy był klimat "Bonnie and Clyde” (historia amerykańskiej pary gangsterskiej z lat trzydziestych, film z 1967), czy apaszowskich spelunek Paryża niż kochanków z Commedia dellarte. W sferze, nazwijmy to męsko-damskiej, Poetka wolała mężczyzn silnych i zdecydowanych… Jednakże i ci, "mniejsi intelektualiści” okazywali się równie nudni, jak ci wielcy.
Piosenki zamieszczone w aneksie do „Listów na wyczerpanym papierze” należy traktować raczej jako utwory powstałe w okresie zbliżonym do romansu bohaterów książki niż jako owoce ich miłości. Tyczy to przede wszystkim piosenek Agnieszki. Wspomnijmy historię niektórych.
„Wychodzę za mąż”,  pomyłkowo w książce napisano, że kompozytorem jest Maciej Małecki. W rzeczywistości to muzyka Andrzeja Kurylewicza, znakomitego pianisty i kompozytora, męża Wandy Warskiej, nie tylko piosenkarki ale także utalentowanej malarki i poetki. To jej teksty  bardzo kobiece w klimacie (Daj mi od siebie, coś daj, Jesteś w siebie zapatrzony, Zabierz moje sukienki, Oczy masz niebiesko-zielone czy Pani Róża) tak podobały się Agnieszce, że nie tylko nagraliśmy te piosenki w Radiu ale też Agnieszka postanowiła specjalnie dla niej napisać swoje, utrzymane jednak w klimacie wierszyków Wandy. I tak powstały piosenki: Nikomu nie żal pięknych kobiet i właśnie Wychodzę za mąż.  Do obu muzykę skomponował Andrzej Kurylewicz i nagrała Wanda Warska. Dodam jeszcze, że tej artystce Agnieszka poświęciła jedną z niewielu audycji monograficznych Radiowego Studia Piosenki obok Bułata Okudżawy, Zygmunta Koniecznego, Jerzego Matuszkiewicza i Andrzeja Zielińskiego.
Bodźcem do powstania innego utworu Oddalasz się były niezwykłe produkcje jazzowego tria wokalnego Lambert-Hendricks-Ross. Otóż zespół ten nagrywał wiernie opracowania słynnej orkiestry Counta Basiego wraz z szalonymi improwizacjami solistów instrumentalistów, do których  to utworów Jon Hendricks (nie tylko wokalista ale i poeta) dopisywał przeróżne, niekiedy zabawne historie. Postanowiłem i ja doprowadzić do czegoś podobnego, oczywiście w znacznie mniejszej skali. Poprosiłem więc popularnego już "ojca polskiego jazzu” Dudusia Matuszkiewicza o skomponowanie muzyki  i nagranie jednej zwrotki wraz z improwizacją. na saksofonie altowymi. Nie mieliśmy jazzmana – poety ale mieliśmy Agnieszką Osiecką. Żeby łatwiej jej było napisać tekst do nietypowej formy utworu napisałem tzw. „rybę” czyli byle jakie słowa pasujące dobrze do frazy muzycznej. Zadanie nie było łatwe bowiem tekst miał mieć nie tylko logiczną treść ale też dobrze brzmieć tj. jak najmniej mieć „szeleszczących” sylab. Wykonywać go miał zdobywający właśnie sławę nasz kwartet wokalny Novi, w którym partie sopranu śpiewała urodziwa Ewa Wanat. Mówiło się o niej – polska Annie Ross. Tekst ulegał licznym zmianom, a Agnieszka – mistrz słowa – czasami dla żartu zostawiała jakieś słowo czy zdanie z mojej "ryby”. Tak stało się i tym razem. Jeśli dobrze pamiętam, to były pierwsze słowa: Oddalasz się.
Swego rodzaju odpowiedzią na to zadanie literackie było zadanie muzyczne. Otrzymałem mianowicie tekst o nietypowej budowie z nierymowanym wstępem – Wyszłam i nie wróciłam oraz propozycją nie do odrzucenia:
ja męczyłam się pisząc tekst do nietypowej muzyki, to teraz niech któryś z twoich jazzmanów skomponuje muzykę do nietypowego tekstu.
Nie zastanawiałem się długo i tekst trafił do rąk znakomitego twórcy muzyki jazzowej Zbyszka Namysłowskiego, który napisałaby muzykę nawet do książki telefonicznej. Piosenkę nagrała Kalina Jędrusik. Później okazało się, że tekst został napisany w 1964 roku dla jednej z rewii w STSie. z tytułem – Wszystko, co mam. Czy piosenka znalazła się w rewii – nie wiem. Być może była wykonywana z inną muzyką i Agnieszce się nie podobała, a może tekst nie podobał się reżyserowi? W każdym razie pozostało nam nagranie Kaliny, a Autorka umieściła tekst i nuty w jednym z zeszytów PWM zat. właśnie Wyszłam i nie wróciłam. Krótki wstęp do tego wydawnictwa napisał Jeremi Przybora niewątpliwe na prośbę Agnieszki. Spróbujmy umiejscowić to w czasie. Zeszyt podpisano do druku 8 marca 1965 roku, co oznacza, że Autor napisał wstęp w końcu lutego tegoż roku, a więc w czasie kulminacji listowego romansu. A jednak nie powstrzymał się w pełnym atencji tekście, zwrócić uwagę na jasne, zimne spojrzenie i drapieżny uśmiech ukochanej…
Dosyć tajemniczą pozostaje dla mnie piosenka Ja się cieszę złą opinią. Muzykę skomponował nieżyjący już pianista Tadeusz Prejzner. W antologiach  STSu Ryszarda Pracza nazwisko muzyka pojawia się tylko przy jednym programie typu składanka rewiowa – Marsz do kąta. Jego premiera odbyła się w maju 1967 roku. Zatem tylko wtedy piosenka mogła zostać wykonana. Nigdy jednak nie została nagrana, Dlaczego? To jest właśnie tajemnicą. Radiowe Studio Piosenki funkcjonowało wówczas w najlepsze i nagrywało piosenki z STSu. Widocznie Agnieszka nie była zadowolona z tekstu, a może były inne powody.
I na koniec tych wspomnień o piosenkach uwaga o tej jednej z najpopularniejszych – Na całych jeziorach – ty. Poetka chcąc sprawić przyjemność swoim przyjaciołom czy adoratorom często dedykowała tę sam tekst kilku różnym osobom. W rzeczywistości nie wiązałbym go z żadną postacią, a jeżeli już, to oprócz Jeremiego Przybory można by wskazać jeszcze przynajmniej trzy inne osoby związane w tym okresie z Mazurami i przyjaźnią z Agnieszką.

Gdyby dziś zapytać Poetkę jak ocenia nie tylko ten jeden, ale wszystkie swoje romanse zapewne sięgnęłaby do swojego Dziennika, w którym jako szesnastolatka zanotowała:
Bo mężczyźni dla kobiety pajacami są niestety!
A może sięgnęłaby do późniejszego, bardziej przystającego do omawianego romansu wiersza:

***
…Kocham ciebie w domu,
Kocham cię na mieście…
Dość milczałam! Zrozum!
Dziś wygarnę wreszcie:
          Mówiąc o miłości
          trzymasz mnie pod kluczem,
          no, a mnie to złości,
          a ja chcę ci uciec!
Chciałbyś mnie jak owoc
trzymać stale w ręce,
pleść ze słowem słowo
w życiu i w piosence.
          Lecz do tego tekstu
          ja się nie nadaję –
          czasem kocham, jestem,
          a czasem – przestaję.
Tak to jest u ludzi,
że przy cieniu cień…
Przy mnie można
budzić się co drugi dzień!
          I choć drżą mi ręce
          nad pointą tą –
          nie zobaczysz więcej
          oczu mych za mgłą!
Bo nie można wcale
mnie na co dzień mieć.
Chociaż bardzo chciałam
nie umiałam chcieć.



Jan Borkowski, 2011