Rozmowa z Dorotą Osińską

Rozmowa z Dorotą Osińską

Do śpiewania trzeba dorosnąć

Od jak dawna śpiewasz?

Śpiewam od dziecka, chociaż długo nie traktowałam tego poważnie. Byłam harcerką i jeździłam na rajdy połączone z konkursami piosenki, a potem na festiwale odbywające się w różnych miastach i miasteczkach. Kompletnie nie miało dla mnie znaczenia, czy zdobywałam nagrody, czy nie (najczęściej zresztą nie zdobywałam). Ważna była zabawa, atmosfera, ludzie… Kłopoty pojawiły się jak sprawę zaczęłam traktować ambicjonalnie. Największą życiową porażkę zaliczyłam chyba na konkursie piosenki studenckiej w Krakowie. Wygrałam eliminacje lokalne i na finał jechałam bardzo pewna siebie. Wypadłam fatalnie! Sprawiałam podobno wrażenie chaotycznej, wręcz nieprzytomnej, a, co najgorsze, ten mój stres udzielił się jury, a nawet publiczności. Zadzwoniłam później do Włodzimierza Korcza, który od kilku lat był moim Mistrzem. Podziękowałam mu za współpracę i powiedziałam, że ze śpiewaniem koniec. Gdy o tej mojej deklaracji dowiedziała się Magda Czapińska, zaczęła mnie przekonywać, że jeśli teraz się nie przełamię, śpiewanie zawsze będzie mi się kojarzyło z porażką. No i na szczęście dałam się przekonać. Miesiąc później, podczas konkursu Pamiętajmy o Osieckiej znowu wyszłam na scenę – z pewnością było to wyjście przełomowe Dzisiaj, z perspektywy czasu, widzę, że na początku moje śpiewanie było za bardzo emocjonalne, nadekspresyjne. Myślę, że gdybym zaczynała teraz, uniknęłabym wielu błędów.

Czyli Twoim zdaniem do śpiewania trzeba dorosnąć?

Jestem przekonana, że wiele osób podcina sobie skrzydła, zaczynając za wcześnie. I nie chodzi nawet o technikę, ale o dojrzałość, o umiejętność bycia na scenie i o to, żeby wiedzieć, co chce się swoim śpiewaniem przekazać. Ja śpiewałam kiedyś to, co mi kazali i jak mi kazali, bo nie wiedziałam, czego chcę.

Dwa lata temu nagrałaś płytę. Opowiedz, jak doszło do jej wydania.

Miałam szczęście. Byłam w zespole, który koncertował w USA z oratorium Włodzimierza Korcza i Ernesta Brylla. To było wielkie przedsięwzięcie, które odniosło za oceanem olbrzymi sukces. Mój sukces łączył się jak to zwykle bywa, ze szczęśliwym splotem okoliczności. W tym oratorium śpiewam w bardzo dobrym momencie bardzo efektowną piosenkę, co chyba spowodowało, że pojawili się ludzie, którzy zadeklarowali wyłożenie pieniędzy na moją płytę. Chodziło tylko o to, żeby znaleźć w Polsce jakąś prestiżową instytucję, która ją wyda. PASO, organizacja z Chicago wytypowała Polskie Radio, strzał ten nie był dla mnie, niestety, zbyt szczęśliwy. Już na pierwszym spotkaniu pan odpowiedzialny za ten projekt z ramienia Polskiego Radia wyraził zdziwienie, że strona amerykańska chce wydać aż 5 tysięcy egzemplarzy – on proponował trzy tysiące: dwa na rynek amerykański i tysiąc na rynek polski. „I tak się nie sprzeda” – podsumował. Zapytałam go, czy kiedykolwiek słyszał, jak i co ja śpiewam. „Nie, ale i tak uważam, że się nie sprzeda” – powiedział. Już wtedy było wiadomo, że Polskie Radio nie zrobi nic, żeby tę płytę wypromować.

Ale Ty jesteś zadowolona z tej płyty?

No nie do końca. Propozycja jej nagrania spadła jak grom z jasnego nieba. Nie miałam ani repertuaru, ani czasu na jego przygotowanie. Decyzje, co się znajdzie na płycie, zapadały z dnia na dzień – to była suma gustów, ale też suma przypadków. Biorę oczywiście za nią pełną odpowiedzialność: pod każdym względem jest profesjonalna, bo każdy kto przy niej pracował dał z siebie wszystko. Teraz po prostu myślę, że gdybyśmy mieli chociaż kilka miesięcy na przemyślenie tego, co ma się na niej znaleźć, z pewnością byłaby zupełnie inna – nie lepsza, INNA.

A jak oceniasz jej przyjęcie na polskim rynku?

Przyznam, że było mi żal, bo ludzie z tak zwanej „branży” natychmiast przypięli jej etykietkę płyty niszowej, która i tak się nie sprzeda, tymczasem moim zdaniem tam jest kilka naprawdę pięknych piosenek z naprawdę dobrymi tekstami i słuchacze (czyli ci, którzy jakimś cudem tę płytę poznali) to doceniają. Z moją muzyką w ogóle jest pewien definicyjny kłopot. Kiedyś to, co ja robię, było nazywane popem, muzyką środka. Teraz granice się przesunęły i popem jest Mandaryna. Ja znajduję się na martwym polu: ani pop, ani poezja śpiewana, ani piosenka aktorska.

A jaka będzie Twoja druga płyta?

Na pewno bardziej spójna i przemyślana, na pewno lżejsza. Kiedyś miałam potrzebę bycia „artystką”, robienia rzeczy poważnych, trudnych. Ale im częściej spotykam się z ludźmi, tym bardziej chcę śpiewać piosenki, które pozwalałaby im oderwać się od smutnej rzeczywistości, które dawałyby im zabawę i nadzieję. Długo wmawiałam sobie, że umiem śpiewać tylko smutne, dramatyczne piosenki, że nie potrafiłabym zaśpiewać niczego śmiesznego czy żywiołowego. Teraz staram się przełamywać etykietkę, która do mnie przylgnęła, że wiarygodna jestem tylko wtedy, gdy zmuszam ludzi do płaczu.

Maria Szabłowska powiedziała, że Twojej kariery pilnuje Anioł Stróż. Co Ty na to?

To ciekawe, bo śpiewam dużo piosenek, w których pojawia się motyw anioła. Ludzie zamiast kwiatów przynoszą mi po koncercie figurki aniołów – mam ich już cały dom. Wolę myśleć, że nad moją karierą czuwa anioł, niż że ja jestem aniołem zesłanym z nieba, żeby śpiewać ludziom, co mi się czasem sugeruje (śmiech). Mój Anioł Stróż, jeśli rzeczywiście przy mnie jest, to po to, żeby dawać mi swego rodzaju lekcje pokory. Puka mi do głowy i mówi: „hej, nie po to jesteś, żeby robić karierę, błyszczeć, zarabiać wielkie pieniądze i popadać w samozachwyt, ale po to, żeby dawać ludziom to, co w tobie najlepsze”. Ten sam Anioł czuwa też, żebym nigdy nie miała dostatecznych powodów do tego, by w to swoje śpiewanie zwątpić To brzmi trochę może pretensjonalnie, ale bardzo w to wierzę i dobrze mi się wiedzie, kiedy o tym nie zapominam. Potrafię też docenić to, co mam i nie truchleć za każdym razem, kiedy zdaję sobie sprawę, że np. koleżanki mają więcej niż ja pracy lub stać je na rzeczy, które w moim wypadku nigdy nie opuszczą sfery marzeń. Nie mam ambicji, żeby ludzie zaczepiali mnie na ulicy. To, że śpiewam w teatrach, a nie na stadionach, też jest dla mnie powodem do radości, a nie frustracji. Nie chciałbym dożyć takiego momentu, gdy będę śpiewać po to, żeby błyszczeć.

Żyjesz ze śpiewania?

Tak, wyłącznie ze śpiewania. Brak pazerności na pieniądze powoduje chyba, że ciągle je mam. Nie nastawiam się na „trzaskanie kasy”, nie odmawiam imprez tylko dlatego, że są za darmo albo za małą stawkę. Mam propozycje, występuję. Cały czas pracuję nad nowymi projektami, ale też odcinam kupony od projektów, w których od lat jestem zagnieżdżona. Chociaż, jak przez tydzień telefon nie dzwoni, zaczynam się niepokoić. Na szczęście potem dzwoni i niepokój mija. A ile w tym czasie można przeczytać książek!!!

Rozmawiała Magda Kuźnik