Parę wspomnień o Agnieszce, „która mnie stworzyła”
To był chyba początek ’63 roku. Pracowałem wtedy w telewizji jako redaktor muzyczny. Zajmowałem się oprawą muzyczną programów, głównie publicystycznych, rzadziej artystycznych. Pewnego szarego dnia, gdy nic się nie działo, siedziałem w pokoju magnetofonowym i słuchałem taśmy z amatorskimi nagraniami piosenek z STSu. Były to melodie Lusztiga, Pałłasza, Solarza i in. do tekstów Jareckiego, Abramowa, Fedeckiego i oczywiście – Osieckiej. Niektóre pamiętam do dziś. Ujmowały świeżością, oryginalnością. Myślałem sobie: „Byłoby fajnie dołączyć do nich i popracować np. z taką Osiecką”. Wróciłem do domu. Następnego bodaj dnia zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Janka Borkowskiego: – Stary, czy ty byś nie napisał opery jazzowej? Ogarnęło mnie zdumienie, jako że byłem w owym czasie autorem muzyki do ledwie dwóch spektakli Teatru TV. Jednak inscenizacje teatralne w telewizji cieszyły się wtedy taką uwagą, jak później transmisje z Księżyca, czy Marsa. Mój skromny debiut został więc dostrzeżony. – A czyje będzie libretto? – zapytałem. – Agnieszki Osieckiej – brzmiała odpowiedź. Prawie spadłem z krzesła. „Trzeba ryzykować” – pomyślałem i zgodziłem się.
Spotkaliśmy się niebawem w trójkę w kawiarni Nowy Świat – Agnieszka, Janek i ja. Byłem pod wrażeniem urody i osobowości przyszłej współautorki. Ujmująca prostota. Wdzięk. Skromność ubioru i uczesania. Brzoskwiniowa cera i żadnego makijażu. Inteligencja i dowcip. Rozmawialiśmy przede wszystkim o operze, której pomysł już istniał. Rozważaliśmy także powody, dla których ludzie niekiedy śpiewają zamiast zwyczajnie mówić. (Agnieszka sądziła, że tajemnica tkwi w pewnej nadwyżce ekspresji zawartej w słowach). Wkrótce otrzymałem pierwsze sceny Opery spod ciemnej gwiazdy, jak nazwała nasze dzieło autorka, i zabrałem się do pisania. Pod jesień gotowy był już Prolog i dwie dalsze sceny. Janek Borkowski – spiritus movens festiwalu Jazz Jamboree – wstawił te fragmenty do programu koncertu w Filharmonii Narodowej. Solistką była Anna Prucnal, która zaśpiewała swą partię z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej i Chóru FN pod dyrekcją Władysława Kabalewskiego. Z powodu pewnych trudności wykonano tylko Prolog. Nie byłem z siebie zadowolony, jednak premiera odbiła się wyraźnym (i przychylnym) echem w prasie, zwłaszcza w prasie tzw. kulturalnej. Telewizja pokazała fragment w dzienniku wieczornym, a radio nadało cały Prolog. Między nami mówiąc, poza paroma scenami, opera była muzycznym niewypałem. Nic dziwnego, miałem zerowe doświadczenie w tym zakresie. Kiedy po latach poczułem się na siłach, by rzecz poprawić, Agnieszka nie bardzo już miała ochotę na powrót do tematu. Libretto opowiada historię Rudej Baśki, stojącej na czele młodocianego gangu, która zabija dla „szpanu” i „fasonu”. Autorka uważała, że wolne obecnie (i wolnorynkowe) media dostarczają zbyt wiele ponurych historii tego rodzaju. Sądzę, że nie chciała uwznioślać zbrodni. Zostawiła mi jednak swobodę decyzji w tej sprawie.
Upewniwszy się co do moich możliwości Agnieszka późną jesienią roku ’63 zaproponowała mi pisanie muzyki do telewizyjnego cyklu Listy śpiewające. Były to poetyzujące programy, których bohaterowie kontaktowali się ze sobą korespondencyjnie. Ich listy dotyczyły uczuć, głównie miłości i przyjaźni i często były właśnie „śpiewające”. Agnieszka prosiła mnie, by piosenki w Listach były bardzo skromne, takie sobie śpiewanki-szeptanki-mruczanki. Z wysokiego operowego konia przesiadłem się więc na kucyka piosenki. Agnieszka nie była zainteresowana przesadnie wysokim poziomem wokalnym swych piosenek. Bardziej sobie ceniła prawdę aktorską i zapraszała do śpiewania prawie wyłącznie ulubione aktorki i aktorów. Słuchała ich oczami i sercem, fałsze mając za nic. Wyobrażałem sobie, że powinienem ustawić profesjonalną „poprzeczkę” najwyżej jak potrafię. A tu autorka sugeruje, żeby to, co wymyślę, było takie sobie, skromne i od niechcenia. W dodatku jest tych tekstów sporo, po kilka w każdym z odcinków (łącznie kilkadziesiąt). Sytuacja w pewnym sensie komfortowa, bo zawsze dwie, trzy melodie „niechcąco” się udawały. Te wyławiał natychmiast redaktor Borkowski i nagrywał w „Radiowym Studiu Piosenki”. Dopieszczał je muzycznie, zapraszając do wykonania aktorów rzeczywiście śpiewających oraz wokalistów, młodych z reguły. Ciekawe, że Agnieszka konsekwentnie unikała asystowania podczas nagrań swoich utworów. Nie chciała się stresować? Obserwować, jak jej pomysł ulega trywializacji? Nie chciała peszyć wykonawców? Nie wiem, czy była kiedykolwiek obecna podczas nagrania w studiu swego imienia. W przyległym pokoju reżyserskim oczywiście się zjawiała, choć bardzo rzadko, była wszak redaktorem radiowym. (W telewizji widziałem ją raz tylko w czasie rejestracji Sentymentów, nie w studiu jednak, a w bufecie).
Melodie z Listów „niechcąco” udane wędrowały na festiwal do Opola a ja wraz z nimi. W roku ’66 piosenka „Dookoła noc się stała”, śpiewana przez Łucję Prus, otrzymała II nagrodę w konkursie „Premiery”. Janek Borkowski natychmiast zdecydował, że za nagrodę należy kupić żaglówkę. Odmówiłem. – A jeżeli otrzymasz jeszcze jedną nagrodę? – nie dawał za wygraną. – Wtedy oczywiście tak – odpowiedziałem w przekonaniu, że mi to nie grozi. Nazajutrz rano w hotelu pogrążony byłem w lekturze „Srebrnych orłów” Parnickiego, gdy recepcja wezwała mnie do telefonu. Dzwoniła Teresa Tutinas. – Dlaczego nie ma cię na próbie? – denerwowała się. – A do czego jestem tam potrzebny? – To ty nic nie wiesz? Dostaliśmy pierwszą nagrodę! Próbujemy koncert laureatów. Okazało się więc że piosenka „Na całych jeziorach ty” w jej wykonaniu otrzymała jedną z głównych nagród. Niestety Agnieszki nie było w Opolu, fetowaliśmy sukces bez współautorki, a Janek otrzymał ode mnie solenną obietnicę zakupu żaglówki. Po festiwalu doświadczyłem iluzji chwilowej popularności. Było trochę pochlebnych recenzji, a w prasie kolorowej (wtedy szaro-burej) ukazały się moje z Teresą fotki. Mina mi jednak zrzedła, gdy przeczytałem podpis pod jednym ze zdjęć: „Oto para sympatycznych radzieckich piosenkarzy – Teresa Tutinas i Edward Łubaszenko. Czy usłyszymy ich w Sopocie?”
Po powrocie do Warszawy kupiliśmy z Jankiem łódkę „mewa” i hulaliśmy na niej po całym Jeziorze Nidzkim, nad którym jak wiemy wypoczywała Agnieszka. (Pływaliśmy też jej motorówką „Mr. Paganini”). Skromna żaglówka odegrała mały epizod w historii polskiej lewicy, choć jej właściciele są orientacji centro-prawicowej raczej. Pewnego lata mianowicie na tymże jeziorze podczas szkwalistej pogody wywróciła się „omega” z żeglującym samotnie Mieczysławem F. Rakowskim. Razem z Maćkiem Sikorskim, ciotecznym bratem Agnieszki, wyruszyliśmy „mewą” na ratunek postępowemu wówczas redaktorowi „Polityki”. Nie wiedzieliśmy, że ratujemy późniejszego premiera i „ostatniego sekretarza PZPR” (ratujemy co najmniej od przeziębienia).
Opolskie laury zdobyte z Agnieszką otworzyły mi drogę do współpracy z Wojciechem Młynarskim (w roku ’67 piosenką Po prostu jestem wygraliśmy Opole i Sopot). Zwrócił się następnie do mnie „Starszy Pan” Jeremi Przybora (z którym napisałem telewizyjne Divertimento „Ścigana” oraz Symfonię „Dokończoną”). Laury te utorowały także drogę do współpracy z kinem. Jestem pewien, że to dzięki niektórym „swojsko-polskim” melodiom z Listów Jan Rybkowski zaproponował mi skomponowanie muzyki do swej ekranizacji Chłopów.
Dlaczego więc po paru latach przerwałem współpracę ze wspaniałą autorką, która mnie „stworzyła”, jak to sama kiedyś powiedziała? Po pierwsze – doświadczyłem uczucia wyczerpania pomysłów, po drugie – pochłonęła mnie współpraca z filmem i inne nieskromne plany muzyczne (realizowane w nader skromnym jak dotąd wymiarze). Nie było to jednak „zerwanie”, a dłuższy urlop. Spotykaliśmy się jako autorzy przy realizacji filmów Annette Olsen i Jerzego Hoffmana. Wydrukowałem parę fragmentów jej Rozmów w tańcu w Dzienniku Ludowym, z którym współpracowałem w miesiącach muzycznego bezrobocia roku ‘92. Spotykaliśmy się, rzecz jasna, towarzysko. W tymże roku ‘92 Agnieszka zaproponowała mi opiekę muzyczną nad swym nowym cyklem telewizyjnym Sentymenty. Przyjąłem ofertę z radością i wspólnie z Januszem Bogackim podjąłem się tego zadania. Sentymenty okazały się, niestety, ostatnim rozdziałem naszej współpracy.
Adam Sławiński