Każdy zna inny kawałek Agnieszki – wspomnienie Barbary Wrzesińskiej
W SPATiF-ie
Znałam Agnieszkę przeszło 30 lat. Gdzie się poznałyśmy, nie pamiętam. Może w STS-ie, może w SPATiF-ie po jakimś przedstawieniu? Rzadko wtedy umawialiśmy się w domach – młodzi, biedni, mieszkaliśmy kątem u rodziców albo w wynajmowanych ciasnych pokoikach gdzieś na mieście i SPATiF był zdecydowanie lepszym miejscem na spotkania towarzyskie. Często siadałyśmy z Agnieszką przy stoliku z Kaziem Korcellim, Otto Axerem i Januszem Minkiewiczem – to był wyjątkowy stolik, przy którym nie każdy mógł usiąść. W czwartki i w niedziele się tańczyło. Nie było orkiestry ani muzyki z płyt – mężczyzna w ciemnych okularach, którego nazywaliśmy chyba „ślepy Włodek”, grał na pianinie. Czasem, gdy nam się nudziło, przenosiłyśmy się do „Melodii”, którą Agnieszka bardzo lubiła. Dobrze się czuła z tym nocnym, cygańskim życiem – opisała je nawet w „Szpetnych czterdziestoletnich”.
Potem dorośliśmy, zarobiliśmy trochę pieniędzy na własne mieszkania, były śluby i rodzenie dzieci. To bardzo zmieniło nasze życie, nawet życie tak intensywnie pracującej osoby, jaką była Agnieszka. Spotkania przeniosły się do domów. W stanie wojennym, gdy nie było można wyjść wieczorem na ulicę, zostawaliśmy u siebie na noc, dyskutując do rana. Zresztą SPATiF też nie był już ten sam. Wzrósł czynsz za lokal i żeby na niego zarobić, zaczęto wpuszczać ludzi z ulicy. Dzisiaj, gdy przychodzę tam czasem na klubowe obiady, rzadko spotykam kogoś znajomego. Sami przypadkowi ludzie, którym imponuje to, że mogą się spotkać w klubie aktora. Narzekają, że herbata nie taka, że cukier nie ten, że talerz zły…
W Krzyżach
Krzyże odkrył Ziemek Fedecki. STS to było biedne towarzystwo – grali za darmo albo za marne grosze. Ale chcieli być zawsze i wszędzie razem, więc Ziemek, który miał motor (to była wtedy prawdziwa arystokracja!), jeździł po Polsce, szukając jakiejś taniej, nieprzepłaconej jeszcze przez turystów wioski, w której mogliby wszyscy spędzać wakacje. Dotarł do Krzyży, gdzie nawet pies z kulawą nową wtedy nie zaglądał. STS jak raz się tam zwalił, tak został do dziś. Nocowało się u miejscowych za grosze. Agnieszka spała u pani Marii Popowskiej, Markuszewscy u Paliwodów, Rysiek Pracz u Szoków, Krysia Sienkiewicz u babci Kwiatkowskiej. W Krzyżach życie toczyło się na gankach, między grą w kości a szklanką wina i ogórkiem kiszonym. Często śpiewałyśmy z Agnieszką: „czy czasem tęsknisz jak ja, czy się smucisz” – nasz ukochany szlagier.
Potem zaczęliśmy wszyscy stawiać w Krzyżach domy: najpierw Jarecki i Zosia Markuszewska, potem ja, potem Olga Lipińska. Zasiedliliśmy wieś. Agnieszka domu w Krzyżach nie postawiła, wybudowała za to dom na Żoliborzu. Pracowała wtedy bardzo dużo i nieźle zarabiała. Chciała, żeby Agata miała jakieś stałe miejsce, żeby nie żyła na walizkach. Pamiętam, że ja po urodzeniu dziecka wszędzie oczami wyobraźni widziałam dom. W podróży stawałam robić siusiu w lesie i zachwycałam się, jak pięknie by się tam mieszkało. Agnieszka nie – dom na Żoliborzu jej wystarczał. Włóczyła się: trochę w Stanach, trochę w Anglii. Chyba była spokojniejsza, że Agata ma dom. Ona nigdy Agaty nie zostawiła, ale myślę, że po prostu nie miała potrzeby być z nią na co dzień. W naszym gronie nie mówiło się o tym z przekąsem, to było dla nas oczywiste.
Na kolacji u Andermanów
Dwa, może trzy tygodnie przed śmiercią Agnieszki byłam z nią na kolacji u Andermanów. Długo się nie widziałyśmy, nie miałam pojęcia, że ciężko choruje. Janusz tak zręcznie kierował rozmową, żeby unikać tematu choroby. Nie wyczuwało się więc, nawet w tonie, że coś jest nie w porządku. Było wino, wygodnie się siedziało, leciał jazz. Tylko Agnieszka była jakaś dziwnie sentymentalna. Pamiętam, że bardzo brakowało jej wtedy ludzi, chciała na nowo zacieśnić kontakty z dawną grupą przyjaciół, mówiła: trzeba się znowu szybko spotkać. Następnego dnia jechała do Sopotu i obiecała, że zadzwoni do mnie po powrocie. Wyszłam od Andermanów jakoś w środku nocy, Agnieszka jeszcze została. Potem dowiedziałam się, że umarła. I przypomniałam sobie, patrząc na zdjęcia, które Janusz nam zrobił tego wieczora, że miała przerzedzone włosy, pewnie po chemii… I wtedy ja poczułam się dziwnie sentymentalna…
Każdy zna inny kawałek Agnieszki. Bo ona była różna. I Cyganka, i mieszczka, i intelektualistka. Myślę, że nigdy nie chciała do końca się określić. Chyba zgadzała się z moją teorią, że człowiek jest koktajlem – ruchomą, buzującą mieszaniną. U jednych na powierzchni jest wino, u innych sok pomarańczowy, u jeszcze innych woda. U Agnieszki na pewno nie woda była na wierzchu. Ona, jak wszyscy, którzy żyją z własnej wrażliwości, miała w sobie niepokój. Każdy człowiek poszukuje swojej tożsamości, ale większość zmęczona tym poszukiwaniem ustala sobie w końcu jakieś modele, schematy. Agnieszka nie. Ona szukała całe życie. Nosiło ją, dlatego miała tak wielu przyjaciół. Szukała absolutu: absolutnej przyjaźni, absolutnej miłości. Nie potrafiła zaakceptować, że czegoś takiego nie ma, a najwyżej bywa.
Dużo rozmawiałyśmy. Odradzała mi rozwód z pierwszym mężem, mówiła, że powinnam myśleć o dziecku. A potem sama się rozwiodła i zostawiła Agatę Danielowi. Miałyśmy wiele babskich rozmów: on mi powiedział…, ja mu wtedy…, a on mi na to… Jeździłyśmy po mężach i narzeczonych. Agnieszka miała cudowny łeb i była babą. Była wspaniale kobieca, a jednocześnie, co na ogół przypisuje się mężczyznom, miała niezwykle syntetyczny umysł. Była też bardzo twórcza – mówiło się, że to Adam Mickiewicz – potrafi napisać wiersz nawet na serwetce, siedząc w restauracji…
Notowała Magda Kuźnik