Agnieszka Osiecka z książki „Szpetni Czterdziestoletni“
Jeszcze jako dziewczynka szkolna – zaczęłam pływać w Legii (później OWKS, później Legia). Nasz trener, człowiek świętej cierpliwości – Olek Czuperski – wiązał ze mną pewne nadzieje. Ba. Dziennikarz nawet jakiś, niepozbawiony fantazji, przyplątał się któregoś dnia na trening i napisał artykulik pt. „Trenuje Osiecka, tytan pracy”. Po roku czy dwóch przestałam jednak robić postępy i choć wszyscy dobrze chcieli – nic ze mnie nie wyszło.
W „Szpetnych czterdziestoletnich” nie chodzi nam jednak o losy udanych i nieudanych zawodniczek, tylko o basen Legii, jako zjawisko obyczajowe. O basen jako deptak (przepraszam) basen, jako kłębowisko przeróżnych postaci i postaw.
Czytelnicy, którzy nie znają Legii warszawskiej, proszeni są o wzięcie kawałka papieru i ołówka. Tak. Teraz proszę przyciąć kartkę w ten sposób, aby pozostało nam coś w rodzaju kwadratu. Dobrze. Na kwadracie tym proszę narysować trzy chude, pionowe prostokąty. Teraz nad tym z prawem strony proszę napisać: „trybuny”, nad środkowym: „basen”, a nad lewym: „trawa”.
Dobrze. A teraz opowiem Państwu, jak wyglądało na Legii klasyczne roztasowanie zawodników (mam oczywiście na myśli zawody obyczajowo-towarzyskie).
Na trybunach (strona prawa) mamy dwa rodzaje typów: pierwszy – to klasyczny cepr (czy ceper?), człowiek, który przyszedł się po prostu poopalać i niczego nie rozumie. Leży sobie na wznak, chustka na twarzy, pod ręką teczka, w teczce bułka z serem, i już. Do obrazka tego nie ma co wracać.
Drugi typ – to reprezentacyjny okaz męski, po powrocie z podróży. Wrócił niedawno, w nic się na razie nie chce angażować, stoi na wzgórzu i lornetuje całe towarzystwo.
Schodzimy na dół: prostokąt drugi, czyli basen i jego obrzeże. Co rzuca się w oczy, to fakt, że przez całą długość basenu rozciągnięte są solidne sznury, zaznaczające tory. Tory przeznaczone dla zawodników są niemalże od rana do wieczora puste. A dlaczegóż to? A dlatego, że zawodnicy nie chcą pływać z hołotą. Nie chcą i już. Pływa się o siódmej rano, czy jest trening, czy go nie ma. Także, nie muszę dodawać, osoby udające zawodników – przychodzą o siódmej rano. Drugi raz wchodzi się do wody wieczorem, około ósmej. Ponieważ jednak na te parę godzin nie warto wracać do domu, obijamy się w szlafrokach, godzinami, po obrzeżu basenu.
Słowo „szlafrok” jest dla fasonu naszego niesłychanie ważne. Żadna szanująca się zawodniczka nie pokazała się bowiem na Legii w kostiumie. Choćby żar lał się z nieba, chodziłyśmy okutane po szyję grubachnymi frotami i zaznaczałyśmy w ten sposób swój szczególny status oraz pogardę dla „reszty”. Najmilsza dziewczyna z tamtych czasów, Ola Byszewska (100 m stylem dowolnym, szwagierka Lenicy) – chyba tak nie robiła, ale już nie pamiętam. Do dobrego fasonu należało nie tylko ponure włóczenie się w przemokniętym szlafroku, ale również wydawanie z siebie, od czasu do czasu, gruźliczego kaszlu („Trenuję przed olimpiadą, bez względu na stan zdrowia”).
Do najnajwiększego fasonu należało posiadanie zagranicznego, czarnego kostiumu z milanezu. Oczywiście – pod szyję. Żadna z nas, choćby była zgrabna jak nie wiem co, nie wsadziła na siebie kostiumu bikini, boby wyglądała jak „te z trawy”, czyli jak idiotka. Szczytem szczytów był oczywiście kostium amerykański. Któregoś dnia, pamiętam, dostałyśmy „służbowo” kilkanaście węgierskich kostiumów, bardzo podobnych do tych, o których marzyłyśmy. Peszyła nas tylko metka, czyli firma. Najobrotniejsza z dziewczyn natychmiast oberwała ją i na jej miejsce przyszyła nową, odprutą od jakiegoś amerykańskiego łaszka. Niestety, o zgrozo, kostium puszczał oczka! Dziewczyna stanęła na słupku startowym ubrana, że tak powiem, w samą metkę.
Był to obrazek, jak na tamte lata, stanowczo zbyt awangardowy.
Wróćmy jednak do basenu właściwego. Wyglądał on, prócz pustych torów zarezerwowanych, jak scenka Leona Schillera pt. „Bielany”.
Na płytszym krańcu, tam gdzie napis „dla nieumiejących pływać” – baraszkowały stada drobnych wyrostków, tak zwanych szczawików. Obok – pan Czesiek udzielał pannie Jadzi lekcji pływania. Lekcja ta polegała przeważnie na tym, że pan Czesiek brał pannę Jadzię pod brzuszek (zresztą – pozycja prawidłowa), a panna Jadzia darła się wniebogłosy: „Panie Cześku, co pan wyprawia, ja mam łaskotki!”.
Środek basenu zajmowały zazwyczaj starsze panie w fantazyjnych czepkach (takich spod prysznica) pływające w poprzek. Ludzie pływający w poprzek są zakałą każdego basenu. Nie mogę o tym pisać, bo się zaraz denerwuję.
Na głęboką wodę (Deep End) docierały dzielne dziewczyny „z trawy”, które jednak chciały się wykąpać. Chłopcy z trawy nie wchodzili do wody nigdy… O tym jednak za chwilę.
Obecność pływającej dziewczyny nie dawała spokoju rozproszonym po całym basenie szczawikom, o numer większym od tych, którzy baraszkowali na płytkiej. Te większe szczawiki zabawiały się w ten sposób, że brały rozpęd i skakały ze słupków startowych pływaczkom na głowę. Bardzo to było śmieszne (i jest zresztą).
W górze, nad głęboką, wznosiła się trampolina (można dorysować, w rzucie oczywiście). Na trampolinie było pusto. Czasem zawieruszył się jakiś skoczek, który nawet między treningami żyć bez wieży nie może, a czasem przyplątała się jakaś „nowa”. Nową można było poznać właśnie po tym, że gramoliła się z kocem, z koszykiem i z całością – na wieżę właśnie.
Ledwo taka nowa wygodnie się rozłożyła, już się tam leciało i skakało się jej przez głowę do wody. Niech się oślica dowie, do czego służy wieża.
Tak przedstawiała się sytuacja na basenie. Przenieśmy się jednak na teren prostokąta prawego: na trawę. Oddzielmy strefę pierwszą dolną, tam, tuż u wylotu męskiej szatni, gromadziły się najbardziej bezpretensjonalne sikorki warszawskie, które po prostu chciały być poderwane. Wypożyczały sobie leżaczki, ściskały się w ciasne kupki, smarowały rączki, przykładały listki do nosków i łypały sobie oczkiem to tu, to tam. Do wieczora na pewno ktoś się znalazł.
Druga strefa – prawie środkowa (licząc od dołu), to byli tacy sobie, ładni i nie za bogaci chłopcy warszawscy. Ci, jeśli mieli odrobinę wdzięku, wabili dziewczynę po prostu dobrym słowem.
Chłopak mówił na przykład tak:
– Hej, coś ostatnio nie przychodzi się na basen?…
A ona:
– Ja? Przecież byłam wczoraj.
– Niemożliwe. Ja bym od razu znalazł.
– Leżałam pod siatką.
– A, chyba że pod siatką.
I już znajomość zawarta. Trzeba było tylko znać i odpowiednio cieniować wchodzące wówczas na arenę słówko „hej”.
…Strefa trzecia była pustawa. Gdzieniegdzie tylko, jak bujne wyspy na oceanie, rozkładały się warszawskie królowe nocy. Taka Małdyta na przykład. Dorodna, silna niewiasta, nogi do nieba, olśniewające zęby, piersi jak pociski. (Dziś, rzecz jasna, zamężna w Mediolanie). Albo Iza. Piękna Iza. Warto było je znać, nawet będąc niewiastą, ponieważ Iza przynosiła na plażę kosz niebywałych rozmiarów i o niebywałej wprost zawartości: różne gatunki serów, kabanosy, ptifury rozmaite… Strach pomyśleć.
Warto dodać, że na Legii ani Iza, ani Małdyta nie pracowały właściwie. Odpoczywały leniwie, malując na czerwono paznokcie i denerwując niemożliwie cały drugi numer szczawików i tych wszystkich studentów, którzy przyszli na basen, „żeby się pouczyć”. Student, który uczy się na plaży, jest to specjalny typ studenta, szczególnie starannie natarty olejkiem, wyposażony przez matkę w bułkę i termos, i całkowicie, ostatecznie pozbawiony jakichkolwiek pieniędzy.
Student taki nie wchodzi do wody nigdy.
…W najtajniejszym zakątku „trawy”, w cieniu pod siatką (to znaczy – pod parkanem) rozłożyły się najważniejsze dziewczyny całego zgromadzenia: półboginki, piękności i samotnice. Były wśród nich te, które „chcą być same”, te, które „chcą przeczytać ciekawą książkę”, a także te, które wiedzą, że i tak będą poderwane, chociaż skryły się w cieniu. (To bardzo ważne, że w cieniu! Do dziś, jeśli spotkacie dojrzałą panią, która ni stąd, ni zowąd palnie w towarzystwie: – „Nie znoszę słońca” – będzie to znaczyło, że chodziła na Legię). Skład klasowy tych dziewczyn bywał (choć niekoniecznie) nieco wyższy od dziewczyn spod szatni. Trafiały się rzeźbiarki z dobrych rodzin, bez żadnego makijażu, otulone w starą sukmanę stangreta, malarki uszminkowane od rana na Kleopatrę (niektóre: żeby było śmieszniej) i studentki szkoły teatralnej, śliczne i zdrowe, prosto z malutkiego miasteczka.
O te dziewczyny rozpytywano gorączkowo we wszystkich męskich „strefach”.
– Była Magda?
– Jeszcze nie widziałem. Może leży pod siatką.
– No to lecę. Hej!
– Hej.
No, ale pora na ostatnią, choć kto wie, czy nie najważniejszą grupę plażowiczów: są to ludzie interesu i filmowcy. Ci czają się u szczytu lewego prostokąta, to znaczy na samym skraju trawy, a równolegle do słupków startowych. Stamtąd, leżąc na leżakach lub przechadzając się swobodnie, taksują pole bitwy. Jest tu i czarny Zygmunt, goździki, polemiki, spora plantacja pod Łodzią), jest Karol zwany Caruso (krawaty na Targowej), jest reżyser Jerzy Gruza, jest aktor Tadeusz Pluciński i wielu, wielu innych miłych ludzi. Nawet redaktor Radgowski z „Polityki”.
Panowie ci, dysponujący znacznie większą gotówką niż Wysmarowani Studenci i Luźni Chłopcy, nie mają jednak takiego łatwego podejścia do dziewczyn. Toteż kręcą się, zastanawiają, czy Kiksa na przykład się nie obrazi, a znów na Grażynę – czy ich stać, i trwa ta męka tak długo, aż samo życie nie poda im ręki. Czasem życie zawodzi i panowie uciekają się, nieśmiało, do pomocy Studenta. Student, jeżeli chytry, w lot orientuje się w sytuacji i nie tylko pomyślnie załatwia całą sprawę, ale jeszcze nauczy się o życiu więcej niż z przyniesionego na trawę podręcznika (który zresztą gubi w szatni).
Nad całą „trawą” unosi się oczywiście tłusta, lecz wspaniała, postać legendarnego „Wuja”.
„Wuj”, dziś już nieżyjący, był mi człowiekiem sympatycznym. Krążyły o nim plotki, od których włosy jeżyły się na głowie: że handluje narkotykami, że jest madonną siedmiu wywiadów (wuj! madonną!), że oszukuje w pokera, że jest zwyczajnym gangsterem i tak dalej, i tak dalej. Dla naszej jednak opowiastki jest ważne tylko to, że „Wuj” był człowiekiem przepotwornie majętnym. Poruszał się po Warszawie wściekle czerwonym mercedesem i robił przy tym tyle hałasu, co Benio Krzyk przy przejeździe przez Odessę. Miał wiernego sługę, którego lubił z całego serca i niczego nie był w stanie mu odmówić. Któregoś dnia pożyczył owemu giermkowi słynnego mercedesa i pozwolił mu jechać na rajd (patrz: „Gaz”). Giermek wrócił w przewidzianym terminie i oświadczył: – Byłem drugi.
– A dlaczegóż to byłeś drugi? – spytał „Wuj” z ciekawości.
– Bo trzymałem kierownicę nogami – odpowiedział giermek i, jak mówią dzisiejsze elegantki: – „Rzecz polegała na prawdzie”. Miły ten goryl lubił, w sposób szalenie bezpretensjonalny, pobłaznować sobie.
„Wuj” był znany z wielu powodów, ale dla mnie liczy się dziś i ten, że Warszawa była wtedy mała. Mało było jeszcze przedmiotów, mało było książek, mało było oryginalnych ludzi. Można powiedzieć: w każdym gatunku po dwa, trzy egzemplarze. Czasem – po jednym. Płynęliśmy przez odwilż, jak Arka Noego. Mała, ale dobrana menażeria. Gdzieś na świecie, w Londynie powiedzmy, jest takich „wujów” piętnastu w każdym kasynie.
Myśmy mieli jednego. Pamiętacie: wszystkiego było po jednym. Jeden „Wuj”, jedna ciocia Kasia Karska, jeden Leopold Tyrmand.
„Wuj” miał wyobraźnię finansową bardzo śmiałą. Któregoś dnia, nie wiem już z jakiej przyczyny, zwiedzaliśmy razem zamek w Czorsztynie.
– Ile to też może kosztować, takie cacko? – zaciekawił się grzecznie.
…Czego „Wuj” nie miał, to szczerze mówiąc, nie miał urody. Był też jakiś dziwnie zasapany, a kiedy się lekko podniecił – zaczynał buczeć. Robiło mu się to nawet przy najspokojniejszym slow-foksie.
Toteż „Wuj”, biedny, nigdy nie miał pewności, czy nawet bardzo zgodna dziewczyna wytrzyma z nim np. do rana. Słynął więc z tego, że pod wieczór, u progu miłosnej nocy, ofiarowywał dziewczynie jeden pantofelek, natomiast z drugim… czekał.
PS …Nie widziałam „Wuja” przez całe lata. Kiedy w końcu spotkałam go w mieście, był zmieniony nie do poznania. Schudł. Wymęczył się. Chyba siedział. Chorował też.
– Wiesz, mam chęć zaszyć się w jakimś kącie i zestarzeć się z godnością – powiedział. Nie zdążył.