Agnieszka Osiecka donosi z Richmond (1963)

SZANOWNY PANIE REDAKTORZE!

Już ja wiem, co Pan o mnie myśli, że lepiej się znam na muzykach niż na muzyce i co ja tam mogą o festiwalu jazzowym napisać! Dobrze, mięc proszą to potraktować jako plotki i opisy przyrody. A o tym jak kto grał, nasi muzycy i tak wiedzą zawsze lepiej i nikt ich nie przekona…

Trzeci brytyjski festiwal jazzowy zaczął się wielkim koncertem „na rozgrzewką" (,,warmlng up evening"). Trwał od ósmej wieczorem do północy i zakończył się występem big bandu (tj. połączonych zespołów Ronnie Rossa, Welsha i gości) pod wodzą Alexa Welsha. Właściwy festiwal składał się z czterech koncertów, dwóch popołudniowych i dwóch wieczornych.

Przez wierność Komedom wybrałam popołudnie, pośwlącone głównie jazzowi nowoczesnemu. Mimo zmieniającej się co chwila pogody, do Richmond clągnąly tłumy. Przed wejściem stał zdyscyplinowany ogonek. Za to w środku — całkiem przestronnie. Nic dziwnego — festiwal odbywa się pod gołym niebem, na terenach związku lekkoatletycznego. Są natomiast setki dziewczyn w portkach i chłopaków w ladajakich wdzlankach. Siedzą na płóciennych „rybackich" krzesełkach, albo lezą po prostu na trawnikach, nie rzadko tyłem do namiotu scenicznego, gdzie występuje w tej chwili big band Johna Willtamsa (z dziewczyną grającą na saksofonie). Po Williamsach — gwałtowny deszcz. Sympatyczny konferansje oświadcza, że chciałby opowiedzieć coś zabawnego, ale nic nie przychodzi mu do głowy. Wszyscy chowają się do namiotu, gdzie kołyszą się na ścianach obrazy kilku malarzy jazzmenów. Paskudne. Z patriotyczną dumą wspominam Wiesia Dymnego.

Zjadamy parówki. Przestaje padać, wracamy na „salę". Na niebie pokazuje się słonce. Na estradą wchodzi kwartet Ronnte Rossa. Skład: Ross (bs), Bill le Sagę ( tb), Splke Heatley (b), Tony Carr (dr). Ross, ogromnie sympatyczny, zapowiada utwory. Publiczność, która tylko „na oko" sprawia big-beatowc wrażenie słucha ich w wielkim skupieniu.

To samo przy nastąpnym występie. Kwintet Harrlota, najciekawszy chyba tego popołudnia. Zaczynają utworem pt. „Shadows". Chwilami muzyka przypomina straszenie duchami, to znów alarm przeciwlotniczy. Jest to na pewno tzw. trudna muzyka, ale publiczność słucha Jej z uwagą i zrozumieniem. Harriot nie boi się zresztą (podobnie jak poprzednio Ross) objaśniania utworów. O najciekawszym z nich, „Spaces" (Przestrzenie) mówi, te jest to właściwie kompozycja polegająca na wykorzystaniu ciszy. Rzeczywiście utwór obfituje w nieoczekiwane, efektowne pauzy. Kończy sią tak niespodziewanie, te nikt nawet nie próbuje zaklaskać. Harriot mówi: „thank you". Zrywa się burza braw. Jego muzycy, czarni i biali, grają z wielkim przejęciem. Kontrabasista leży niemal na instrumencie. W utworze „Spaces" Shake Keane (tp, flugelhorn) demonstruje próbą gry na obu instrumentach jednocześnie. Na koniec dołącza się do nich dość banalny piosenkarz Frank Holder. Traktujemy to jako odpoczynek. Ludzie zaczynają się kręcić. piją, jedzą, gadają… Potem znów spokój i uwaga: Tubby Hayes Qutntei, z doskonałym pianistą Terry Shannonem.

To chyba najświetniejszy muzyk, jakiego dziś słyszałam., i chyba najsympatyczniejszy. Oczywiście daleko mu do naszego Pana Karolaka, którego też proszę najserdeczniej pozdrowić.

AGNIESZKA OSIECKA

P.S. Organizatorem festiwalu jest National Jazz Fetieratlon, a pieniądze daje londyńska gazeta The Evenlng News and Star. Jak Pan widzi — festiwal ani marzy o koturnowej wytworności naszych koncertów imienia Jasia Borkowskiego. Przypomina bardziej Bielany i zabawę na zielonej trawce. Tylko dziwnym zbiegiem okoliczności — nagłośnienie i akustyka w każdym punkcie tych „Bielan" są tak świetne, że… cata powrotna droga do Londynu zbiega mi na melancholijnych rozmyślaniach..

Richmond, 10.8.1963 r. Pańska A.
Miesięcznik JAZZ