Rzeczpospolita, 10.03.1997
Niepublikowane fragmenty wywiadów
Jan Bończa-Szabłowski
Rozmowy przy rondzie
Bar Expresso przy warszawskim rondzie Waszyngtona był miejscem, w którym przez długie lata dość często można było spotkać Agnieszkę Osiecką. Tu zresztą najchętniej rozmawiała także z dziennikarzami naszej redakcji. Zupełnie nie przeszkadzało jej mało kameralne wnętrze kawiarni i hałas dochodzący z dość ruchliwej ulicy.
Agnieszka Osiecka chętnie opowiadała o ludziach, których dobrze znała, nierzadko też podziwiała. Wypowiedzi te zamieszczaliśmy wielokrotnie w piątkowej Tele Rzeczpospolitej w cyklu "Zbliżenia". Były też wątki, do tej pory nie publikowane, w których Agnieszka Osiecka opowiada zarówno o sobie, jak i swej twórczości.
– Trochę się boję ludzi. Wprawdzie nie podlizuję się im w jakiś skrajnie obrzydliwy sposób, ale jednak myślę, że byłoby mi przykro, gdyby moja publiczność mnie zdradziła, a jeszcze gorzej poczułabym się, gdybym zrobiła jej przykrość.
Niechęć do pouczania
Agnieszka Osiecka dość chętnie mówiła o zaletach swoich znajomych. Zdecydowanie rzadziej niż o ich wadach. Była w ogóle zdecydowaną przeciwniczką pouczania innych i używania słowa "powinien".
– Myślę, że cechą, którą nieskromnie mogę uważać za swą zaletę, jest to, że nigdy nie miałam i nie mam potrzeby pouczania ludzi. Nawet własnego dziecka. Zawsze mnie to żenowało, kiedy musiałam córce zwracać uwagę. Uważałam, że każdy człowiek powinien iść własną, przez siebie tylko wybraną drogą. Niech się rozwija tak, jak tego pragnie i żyje na własne konto. Mam taką naturę. Kiedy robiłam etiudy w szkole filmowej i byłam początkującym reżyserem, wszelkie ustawianie ludzi, wydawanie im poleceń, pokazywanie, z której strony mają wchodzić i jak się zachowywać, to był po prostu gwałt zadawany mojej naturze i jeden z poważniejszych powodów, dla których mimo ukończenia studiów filmowych nie zdecydowałam się na pracę w filmie. Nawet jeśli rezygnując z filmu coś straciłam, to z drugiej strony jednak niechęć do kierowania i pouczania ludzi jest we mnie cechą na tyle miłą, że traktuję ją niemal jak zaletę. Ludzie nie zawsze potrzebują porad. Zwłaszcza Polacy.
Szycie "Białej bluzki"
Agnieszka Osiecka rzadko pisała dla teatru. Zaledwie parę sztuk. Najbardziej znanymi są oczywiście "Niech no tylko zakwitną jabłonie", "Apetyt na czereśnie" czy "Łotrzyce". Wiele uznania przyniósł jej monodram "Biała bluzka" w reżyserii Magdy Umer i wykonaniu Krystyny Jandy.
– Napisałam "Białą bluzkę" tuż po stanie wojennym. I nie przypuszczałam, że ktoś zrobi z tego sztukę teatralną. To było duże opowiadanie, czy może raczej mała powieść ujęta w formie listów. Bohaterką była dziewczyna półchora psychicznie, półśmieszna, półzabawna, półtragiczna. Uwikłana w nieszczęśliwą miłość i niedole stanu wojennego. Z jednej strony szalona pijaczka, wariatka ze słońcem we włosach, a z drugiej znakomicie ułożona pedantka. Bohaterka "Białej bluzki" była mieszaniną wielu postaci. Wyposażyłam ją także w moje cechy: jakąś mieszaninę szaleństwa i pedanterii, poczucia humoru i tragizmu. Nadałam jej też cechy właściwe ludziom chorym. Wykorzystałam tu swoją wiedzę na temat pewnych obsesji i rozdwojenia jaźni itp. , itd. Osadziłam to w typowych realiach stanu wojennego. Wyobrażałam sobie, że taki temat może bardziej nadawać się do czytania niż na scenę. I właściwie nigdy nikomu nie proponowałam adaptacji teatralnej. Pierwsza zwróciła mi uwagę na pewne walory teatralne tego tekstu moja dawna koleżanka Katarzyna Radecka, która zamierzała to przenieść na scenę, i zaproponowała, by w postać bohaterki wcieliła się młoda aktorka Teatru Studio. Ten projekt jednak upadł, ponieważ wytypowana aktorka, co nie tylko w tym zawodzie, ale i życiu dość rzadko się zdarza — okazała się osobą niezwykle skromną. Po zapoznaniu się ze scenariuszem powiedziała bowiem, że to zadanie przekracza jej możliwości i tej roli po prostu nie udźwignie. Projekt upadł. Potem "Białą bluzkę" przeczytała Magda Umer i również oznajmiła, że chętnie by to przeniosła na scenę. Uważała, że należałoby włączyć tam kilka piosenek i od początku była przekonana, że powinna to zagrać Krystyna Janda. To, że Magda Umer chciała "Białą bluzkę" przenieść na scenę, sprawiło mi ogromną przyjemność. Miałam jednak wątpliwość, czy główną rolę powinna zagrać Krysia Janda. Moją bohaterkę widziałam przecież jako osobę przegraną, nieszczęśliwą, raczej brzydką, a Janda jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Jest kobietą piękną, wspaniałą i zawsze zwycięską. Kobietą sukcesu w najlepszym tego słowa znaczeniu. O cudownych zębach, przepięknych nogach, wydawało mi się, że nikt z publiczności nie uwierzy, że moja bohaterka w wykonaniu Jandy jest kobietą tak głęboko nieszczęśliwą. Moja próżność była jednak tak pogłaskana, że się oczywiście z rozkoszą zgodziłam. Potem obserwowałam, jak panie pracowały i muszę przyznać, że nikomu tego nie życzę, bo pracowały jak dwie krawcowe w furii. Moje drogie przyjaciółki wyszły od detalu i tkały to przedstawienie szczegół po szczególe. Jak taka krawcowa, którą pamiętam z lat dzieciństwa, która nie robiła rysunku, tylko wkładała materiał na człowieka i szyła na nim rękaw po rękawie, falbankę po falbance. W efekcie powstało przedstawienie, z którego jako autorka byłam bardzo zadowolona. Ten spektakl dużo jeździł po Polsce i wiązały się z nim różne przygody. We Wrocławiu miałyśmy takie przyjęcie, że aż milicja nas pilnowała. Były dziewczyny, które jeździły za Krysią po całej Polsce i mówiły, że spektakl jest o nich.
Wcielenia Hłaski
Wśród bliskich znajomych Agnieszki Osieckiej był Marek Hłasko, któremu Agnieszka Osiecka poświęciła cały nie publikowany dotychczas wywiad. Powiedziała w nim m.in.:
— Zdarzają się ludzie, którzy ze swej natury są pozerami. Kiedy jednak ich poza jest atrakcyjna, wtedy zaczynamy ich ubóstwiać, kochać się w nich i fascynować nimi. Marek był urodzonym aktorem. Człowiekiem, który pisze swą biografię nie tylko piórem na papierze, ale również żywą krwią. On się rzeczywiście stylizował na różne postaci, a Jamesa Deana wręcz naśladował. Lubił również wcielać się w bohaterów Dostojewskiego.
Głównie jednak Marek lubił odgrywać różne wcielenia samego Marka Hłaski. I muszę powiedzieć, że umiejętności miał to po swej mamie. Pani Maria Hłasko była kimś na granicy aktora i brzuchomówcy. Była to dość tęga "warszawska" pani, która robiła wrażenie bardzo poważne. W połowie lat 50. Marka jeszcze nie znałam, więc wiem jedynie z opowieści, że wydawała tzw. obiady domowe. Jak zresztą wiele warszawskich pań. Marek zapraszał na nie wielu literatów i artystów, np. Jerzego Andrzejewskiego, czy Wilhelma Macha i pani Maria potem wszystkich tych ludzi z talentem brzuchomówcy potrafiła naśladować.
Ten talent wcielania się w różne postacie Marek odziedziczył właśnie po niej. Kiedy już był chłopakiem parunastoletnim, musiał, jak całe moje pokolenie, pisać tzw. życiorysy. Za stalinowskich lat, kiedy człowiek się chciał zapisać do jakiejś organizacji, np. do kółka Czerwonego Krzyża, od razu musiał napisać życiorys. Była to jakaś forma kontroli, bo te życiorysy trzeba było pisać wielokrotnie. Okazało się, że Marek za każdym razem tworzył swój nowy wizerunek. Raz twierdził, że jest synem senatora, innym razem, że synem strażaka.
Kiedyś napisał, że jest nieślubnym dzieckiem, a kiedyś, że jego ojciec jest kierowcą ciężarówki. Wychowawczyni klasy była oburzona tymi opowieściami i wezwała panią Marię na rozmowę. Oznajmiła jej, że Marek jest na tyle bezczelny, że za każdym razem pisze osobie co innego. Pani Maria jednak była tymi pretensjami wyraźnie zbulwersowana. "Tylko idiota będzie pisał o sobie wciąż to samo — wykrzyknęła — a mój syn nie jest idiotą! "
Notował Jan Bończa-Szabłowski