II etap Konkursu w Sopocie – pisze Milena Nosek
Wejdźmy w sen, surrealizm… – za Agnieszką – pisze Milena Nosek.
Koncerty warsztatowe w ramach II etapu konkursu na interpretację piosenek Agnieszki Osieckiej co roku przyciągają tłumy. Z racji sentymentu do Poetki, ale też dlatego, że Teatr Atelier i Sopot były dla Niej niezwykle istotne – emanują nadzwyczajną, szczególnego rodzaju magią, która wręcz obezwładnia umysły – zarówno młodych wykonawców, jak i każdego, kto został tą magią dotknięty. I niech tak pozostanie.
Mija miesiąc od warsztatów w Sopocie. Czy nastał odpowiedni czas, by móc zajrzeć w szufladki pamięci i wyjąć z nich co najważniejsze, to co da pogląd na tegoroczne warsztaty? Z pewnością tak. Bardzo wysoki poziom wykonawców – te cztery słowa leżą na wierzchu szuflady.
Dziewięć koncertów. Jedenaścioro laureatów. Dwadzieścia cztery utwory, w tym dwa Elizy Banasik, która swoją obecnością cieszyła audytorium sopockie jako zdobywczyni ubiegłorocznej Nagrody Publiczności. Spotkało ją podwójne szczęście, gdyż nad śpiewanymi w Konkursie utworami Agnieszki Osieckiej miała okazję pracować z dwoma różnymi zespołami – w zeszłym roku z zespołem „Kameleon” pod kierownictwem Hadriana Filipa Tabęckiego, w tym – z zespołem muzycznym pod kierownictwem Jacka Kity. Wracając do matematycznej analizy wydarzenia – czy już same liczby nie przyprawiają o zawrót głowy? Zapewne nie tylko czytających, słuchających i oglądających szczęściarzy, ale i samych wykonawców – ich własna eksploatacja ciał oraz umysłów widoczna była coraz bardziej z każdym wieczorem; swoje piosenki zaśpiewali dziesięć razy! Każdy z nich wyrażał swoje emocje nadzwyczaj interesująco: pozwalał dotknąć części siebie, dać nawet w niewielkim stopniu siebie poznać – każde wykonanie i jednocześnie stan ducha, którego przecież odzwierciedleniem jest wybrany na konkurs repertuar. Piosenki Agnieszki Osieckiej na to zdecydowanie pozwalają. Tak szeroka gama tekstów stwarza warunki do tego, by każda indywidualność mogła pracować nad ich przedstawieniem, nad tym, jak wyrazić siebie, pokazać umiejętności i oczarować publiczność. Nietuzinkowe jest to dlatego, że Poetka dała w nich pełną dowolność odbioru, zadbała o ich ponadczasowość – z racji swojej wybitności, przewidywalności i nadzwyczajnej intuicji, jaką kierowała się m.in. w relacjach z ludźmi. Umiała słuchać, czuć i współczuć – co wnioskujemy obcując z Jej twórczością.
Kolejny komponent pozostający w nieodłącznej relacji z laureatami: publiczność. Bez niej nie byłoby przecież artystów! Takiej, jaką mieli wykonawcy sierpniowych wystąpień edycji XIV, nie było dawno. .. Alfred Hitchcock użył niegdyś trafnego stwierdzenia: „film jest zły wtedy, jeśli ktokolwiek z publiczności chociaż na chwilę może odwrócić oczy od ekranu”. Absolutnie można je odnieść do konkursowych koncertów – będąc już przesadnie precyzyjną – z zamianą oczywiście podmiotów na: koncert i scenę! Z racji tego, że znacznie częściej dane mi było (rzecz jasna na wielkie szczęście) siedzieć przodem do sceny, niemożliwa była obserwacja mimik. Ale! Ruchy głów i rąk – te spostrzeżenia wystarczają, by zauważyć, że nikt od „ekranu” oczu nie odwracał. Fenomen polega na tym, że każda jednostka, nawet niekoniecznie przejawiająca wielkie zainteresowanie szeroko pojętą piosenką polską, poezją śpiewaną czy wreszcie twórczością Agnieszki Osieckiej z pewnością potrafiła wyodrębnić element wieczoru, który obdarował ją niepowtarzalnymi wrażeniami. A to prezent „na zawsze”, nie do oddania. Ponadto, taki oto widz, cieszył się także iż mógł głosować aż na trzech wykonawców i wyrazić tym samym swoją aprobatę. Co więcej? Gromkie brawa, dźwięki wydobywające się ze zdrowych aparatów głosowych, energiczne zaangażowanie ciał w podążaniu za oddaniem głosów na tych, którzy specjalnie urzekli swymi popisami, to ciekawe dla oczu, ale i uszu zjawisko: „Wybór w tym roku był nie lada trudny. Straciłam zupełnie głowę i w końcu zaznaczałam losując. Nikogo tym myślę nie skrzywdziłam, byłam zadowolona tak czy inaczej, bo podobali mi się wszyscy! Dzisiejszej nocy nie będę mogła zasnąć….” – powiedziała Pani Dorota, która wychodziła z teatru chybotliwym krokiem, przystając jeszcze obok stoiska z płytami i pytając już o nagrania wysłuchanych przed momentem interpretacji. Głosy dobiegające z kuluarów wiele oznaczały. Wybór rzeczywiście nie był łatwy, każdy śpiewający miał swoich entuzjastów, często zauważalne było u nich zawahanie dłoni dzierżącej długopis nad kartką do głosowania. Dyskusje były zażarte… Jednak serca publiczności podbił przedstawiciel – jak to utarło się mówić – ulubionej płci Magdy Umer – Marcin Januszkiewicz, aktor warszawskiego Teatru Współczesnego. Już z początkiem wykonania utworu kompozycji Przemysława Gintrowskiego „Wybacz Mamasza” w teatrze coraz bardziej zagęszczało się powietrze. Wydawało się, jakby nikt nie oddychał, jakby życie toczyło się tylko dzięki przejmującej wokalizie Marcina wprowadzającej w specyficzny nastrój łamany chwilę później odmienną nutą w drugim utworze pt. „Cyrk nocą” z muzyką Jacka Mikuły. Uświadamiał dzięki temu zebranym, że ciekawość bytu polega na przeplataniu się smutku z radością i aby móc posiąść umiejętność czerpania z niego przyjemności, trzeba rozumieć przymus tego przeplatania. Marcin doskonale to przedstawiał. W niedalekiej przyszłości okazało się, że nie tylko nadmorski klimat sprzyjał aktorowi, gdyż nagrodę publiczności zdobył on także nad mazurskim jeziorem w Leśniczówce „Pranie”. Zapytana o wybór piosenki bisowej widownia zażyczyła sobie oba utwory. Tym samym Marcin skończył wakacyjną przygodę z konkursem i zapewne z niecierpliwością oczekuje na stołeczne koncerty. Co będzie się działo? Zaledwie kilka tygodni dzieli nas od finału. A relacja? Podejrzewam za czas jeszcze dłuższy niż pojawienie się powyższej – trzy koncerty w trzech różnych miejscach, apogeum emocjonalne i co jeszcze… tego nikt nie wie. Powróćmy natomiast jeszcze do tego, co działo się w pewnym czasie, pewnych wieczorów w „małym, niebieskim teatrzyku na plaży”. Humorystyczna inauguracja prowadzącej koncerty Magdy Smalary rozbudzała uśpionych nadmorską kontemplacją widzów – stanowiła „filiżankę czarnej kawy” na powitanie. „Filiżankę czarnej kawy” serwuje również w piosence pod tym tytułem młoda artystka Edyta Wilk, z jednej strony kojąca spokojnym głosem, z drugiej – cucąca tych, którzy nazbyt się rozmarzyli i zadumali. Filiżanka kawy jest potrzebna, bo koncert rozpoczyna kompozycja Seweryna Krajewskiego w wykonaniu Tomasza Steńczyka pt. „Kiedy mnie już nie będzie”. Tomasz delikatnie szarpie struny swej towarzyszki gitary, ale jednocześnie daje mocny wyraz temu, czego życzy sobie człowiek opowiadający o przemijaniu.
Repertuar tegorocznej edycji jest na tyle zróżnicowany, że ma się wrażenie poważnej manipulacji umysłem człowieka – a każdy z nas, obecny w tamtych momentach był w jakimś ważnym, może mniej, może więcej, stanie psychicznym, na który chociażby jeden z utworów w pewien sposób wpływał: i kolejny operand świadczący o urzekającej specyfice warsztatów w Sopocie. Od „Dance macabre” w znakomitej interpretacji Mateusza Bieryta, poprzez radosne, zachwycające sons i mouvents Beaty Banasik w „Krokodylu na Mazurach” dostarczające jeszcze lepszych wrażeń… na Mazurach! Tam odbył się ostatni letni koncert półfinałów, jednak nieostatni w Festiwalu i jakby to mogła podkreślić piosenką Kasia Łęcka – „Kamień z serca”, że nie musieliśmy się Droga Publiczności żegnać się z tegorocznym repertuarem i z naszą jedenastką uczestników Konkursu! Czekajcie z niecierpliwością na jesień, na październik, na finał. Zadbajcie przy tym o higienę umysłów, by można je potem w pełni oddać efektom partycypowania w kulminacyjnym punkcie 14. Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”.