Mariusz Gradowski o płycie: ElaeLa Eli Mielczarek
Płyta ElaeLa jest taka, jak okładka która ją skrywa. Wiosenne jasne zielenie i żółcie, uśmiech i pogoda. Zabawa typografią w tytule (ElaeLa – to powtórzone imię z uroczą synkopą wielkiej litery) podkreśla przymrużenie oka, które widać w ładnym zdjęciu Eli Mielczarek. Nie dajmy się zwieść nieco koturnowym opowieściom o wielkim powrocie "Pierwszej Damy Bluesa", nie tędy droga. Owszem, to płyta tej samej osoby, która w latach 80. zelektryzowała polską publiczność przebojami Hotel Grand i Poczekalnia PKP (z muzyką standardu Blue Drag spopularyzowanego przez Django Reinhardta); to album tej samej wokalistki, która po wydaniu longplaya Blues Koncert, po poszukiwaniu własnej drogi artystycznej w Polsce, zniknęła nam za zachodnią granicą z pola widzenia na długie lata. A jednak, trzymając w ręku płytę ElaeLa odnoszę wrażenie, że nie warto jej słuchać przez pryzmat dawnych dziejów. Było, minęło. Nowa płyta Eli Mielczarek nie powstała bowiem z potrzeby powrotu, z przymusu wydawniczego, z niespełnionych ambicji. Wręcz przeciwnie – powstała, ponieważ powstać nie musiała.
Ela Mielczarek po muzycznej przygodzie w latach 80., trafiła do Niemiec, gdzie odnalazła spełnienie w studiowaniu medycyny chińskiej. Z opowieści artystki zamieszczonej w książeczce i na jej stronie internetowej, dowiadujemy się, mniej lub bardziej wprost, że muzyka przestała być głównym punktem odniesienia, przestała ciążyć niespełniona polska kariera, z czasem, od końca lat 90., śpiewanie znów zaczęło sprawiać przyjemność. Za namową muzycznych przyjaciół wokalistka wznowiła koncerty, a płyta, majacząca gdzieś w planach – w końcu niespiesznie się zmaterializowała. I tak, zamiast kurzu lamusa, w wielu utworach płyty ElaeLa czuć niemal debiutancką (wszak to pierwszy w pełni studyjny album artystki!) świeżość i radość muzykowania.
Od razu trzeba też powiedzieć, że główną bohaterkę, wspierają znakomici muzycy: Mirosław Rzepa, Grzegorz Kapołka, Dariusz Ziółek, gitarzysta Leszek Winder (pamiętany z bluesrockowego Krzaka) oraz Andrzej Ryszka, zbyt dawno niesłyszany gigant polskiej perkusji (kiedyś związany z Krzakiem, Voo Voo, Tie Breakiem i wieloma innymi artystami z Tomaszem Stańką na czele), który razem z Elą Mielczarek zajął się produkcja płyty. A ta – brzmi świetnie: jasno, ciepło, selektywnie. Jeśli miałbym wskazać punkt odniesienia, wskazałbym solowe dokonania Marka Knopflera, ale jest tu i coś z gitarystyki Ry Coodera, i coś z J. J. Cale’a czy Daniela Lanois: dużo akustycznej gitary oraz miękko brzmiącej gitary elektrycznej. Zespół gra bez zarzutu, sprawnie ale dyskretnie, jednak tym co decyduje o jakości tej płyty, jest śpiew Eli Mielczarek.
Niewiele jest obecnie wokalistek o tak charakterystycznej barwie głosu, podkreślonej specyficzną emisją i oryginalną interpretacją piosenek. W radiowym towarzystwie pań gimnastykujących struny głosowe na wzór wirtuozerskich popisów wokalistek soulowych, głos Eli Mielczarek wyróżnia się od pierwszych taktów. Proste linie wokalne, pozbawione nadmiaru ozdobników i efektów specjalnych, śpiewane blisko melorecytacji. Nie Ella Fitzgerald jest tu punktem odniesienia (choć mógłby to sugerować tytuł płyty), a raczej Billie Holiday – przedkładająca emocjonalną barwę i brzmienie głosu nad techniczną sprawność. Nie ma u Eli Mielczarek uwodzenia słuchacza biegłością przebiegów, rytmiczną precyzją czy rozpiętości ą skali. Wręcz przeciwnie: czasem coś zaskrzypi, czasem zabrzmi płasko, czasem zafaluje intonacja, trafi się drobna nieczystość, ale wszystkie te drobiazgi i zabrudzenia tworzą wyjątkowo naturalne, pozbawione kompleksów brzmienie głosu. Jest w nim wewnętrzna spójność, swoboda i muzyczna mądrość. Jak w utworze Przestrzeń będzie, gdzie nie przeszkadza prostota harmonia, nie przeszkadza wąska i skromna linia wokalna zbudowana na dwóch dźwiękach – wszystko rozpływa się w brzmieniu, podkreślającym buddyjski spokój emanujący z tej opowieści o podróży.
Nie twierdzę, że jest to płyta wybitna, ale muszę przyznać, że dałem się wciągnąć w jasny świat Eli Mielczarek. Lubię jej piosenki za ich bezpretensjonalność (Żółty balonik), mądre aranżacje (jak wiele miejsca pozostało dla głosu artystki w przejmującym Wyszedłeś), świetne instrumentacje (to solo basu w Spacerze nad jeziorem, gitara w Opowieść mam, delikatna perkusja w Mississipi) i rytmiczny feeling (Kołysanka do muzyki Django Reinhardta, Zaśpiewać ci chcę czy wspomniana Przestrzeń będzie). Lubię je za teksty, napisane językiem prostym, ale nie oczywistym. Ale najbardziej lubię je za – muszę to powtórzyć – niezwykłą radość gry, odbijającą się w muzyce, słowach i w ich interpretacji.
Na rewersie okładki ElaeLa pojawia się coś w rodzaju podtytułu płyty: …na urodziny. Dobrze, że nie jest to tytuł (mógłby zabrzmieć pretensjonalnie) a dopowiedzenie właśnie. Ta płyta w istocie przypomina drobny podarek, który obchodząca w trakcie sesji nagraniowej artystka zrobiła sobie samej, swoim muzycznym przyjaciołom i słuchaczom. Podarek nad wyraz szczery – bez oglądania się na modę, na listy przebojów, na komercyjny sukces. Podarek nagrany bez konieczności udowadniania, że Ela Mielczarek jest świetną wokalistką a Andrzej Ryszka to najlepszy perkusista w Polsce. Od początku do końca czuć w nim czystą, wewnętrzną potrzebę: po prostu śpiewać, po prostu grać. Ta muzyczna szczerość pozostaje najlepszą rekomendacją tej bardzo dobrej płyty, która pięknie współbrzmi z wiosenną zielenią i słoneczną żółcią.