Mariusz Gradowski o płycie: Piosenki Pani O.

Mariusz Gradowski o płycie: Piosenki Pani O.

Mariusz Gradowski: Różni artyści – Agnieszka Osiecka. Piosenki Pani O. (CD 90208, MTJ 2011)

  Na pierwszy rzut oka – album Piosenki Pani O. kusi bogactwem. Trzy płyty. Trzydziestu pięciu wykonawców, wśród nich zarówno artyści od lat związani z piosenkami Agnieszki Osieckiej (m. in. Skaldowie, Maryla Rodowicz, Magda Umer), jak i młodsi wokaliści, znani z teatrów muzycznych, scen kabaretowych, konkursów i festiwali piosenki (m. in. Iwona Loranc, Joanna Szafran, Marcin Richter). Wreszcie – sześćdziesiąt piosenek. Od tych dobrze znanych (Nie całuj mnie pierwsza, Oczy tej małej, Uciekaj moje serce), po utwory mniej popularne i rzadziej wykonywane (Śpiewka żeglarska czy Śpij, Kostia, śpij). Niestety, jest to bogactwo pozorne.

Pierwszy zawód sprawia książeczka albumu,  a  właściwie – jej brak. W albumie znajduje się jedynie rozkładana karteczka, która przedstawia listę utworów, imiona i nazwiska kompozytorów orz wykonawców i… nic więcej. Nie przeczytamy o wybranych piosenkach, nie poznamy przyczyn takiego, a nie innego, doboru kompozycji, nie dowiemy się skąd pochodzą nagrania, kiedy zostały dokonane, kto – oprócz wokalistów – brał w nich udział. Pozostają podstawowe  opisy – i same nagrania. Nie wspominałbym o tej niedogodności, gdyby płyty wchodzące w skład albumu broniły się swoją zawartością – wszak o muzykę tu chodzi, a nie o zawartość książeczki. Płyty jednak się nie bronią.

Przede wszystkim trzeba podkreślić, że większość utworów zawartych na albumie Piosenki Pani O. przedstawiona została w wersjach koncertowych. To oczywiście nie jest wada sama w sobie, ale na okładce nie pojawia się żadna informacja uprzedzająca o tym fakcie. A przecież jeśli widzimy, że na płycie znajduje się – dajmy na to – Króliczek w wykonaniu Skaldów, to podświadomie oczekujemy wersji z lat 60., dla wielu kanonicznej, świetnie zaaranżowanej i wykonanej z młodzieńczą swadą. Tymczasem słyszymy wersję koncertową, z lat niedawnych (wydawca nie podał szczegółów), z uboższą aranżacją, zaśpiewaną innymi głosami, znacznie różniącą od wersji dawnej. Podobnych przykładów jest więcej. Okładka zapowiada piosenkę w wykonaniu artysty kojarzonego z jakimś utworem, z płyty – rozbrzmiewa jego wersja koncertowa. A przecież wykonania koncertowe mają swoje prawa, na żywo może przytrafić się nieczystość, problem z intonacją czy wahnięcie rytmiczne; inna jest emocja i charakter nagrania. Dlatego też informacja o tym, że na albumie znajdują się takie wersje, powinna znaleźć się w widocznym dla słuchacza miejscu. W przeciwnym razie – wprowadza się go w błąd. Tym bardziej, że o ile tacy mistrzowie jak Magda Umer, bracia Zielińscy, Mirosław Czyżykiewicz, Ewa Błaszczyk czy Maryla Rodowicz nie schodzą poniżej pewnego poziomu, o tyle do kilku młodszych wykonawców (choć do  starszych również….) można mieć sporo uwag. To, co być może umknęłoby podczas koncertu na żywo, tu – razi. A to przesadnie akcentująca blue notes, nazbyt szorstka (szczególnie w zestawieniu z pamiętnym, oryginalnym wykonaniem Łucji Prus) interpretacja W żółtych płomieniach liści, a to ryzykownie nieczyste glissanda w Tacy młodzi, a to niepewne rytmicznie Deus ex machina, a to wątła wersja Zielono mi. Dodajmy do tego jeszcze rozrzut stylistyczny – od jazzu przez literacki kabaret po szanty (zespół Shantaż). 

Problem albumu nie leży jednak w samych wykonaniach, nie leży też w doborze artystów (nawet tych o słabym głosie i chybotliwej intonacji), a w braku informacji o pochodzeniu poszczególnych wykonań. Jakże inaczej słuchałoby się tych nagrań zdając sobie sprawę z faktu, że pochodzą z koncertów festiwalowych, z występów konkursowych, z ważnych przedstawień! Takim nagraniom można wybaczyć więcej, oddają wszak urok chwili, atmosferę wieczoru, dramaturgię spektaklu. Tu – tak się nie dzieje. Utwór po utworze, brawa sekundowe, jeszcze nie wybrzmiały, ciach, i następny utwór – z tego samego koncertu? Z innego? Nieważne, gramy dalej.

Z powyższymi uwagami wiąże się jeszcze jedna sprawa. Otóż część zamieszczonych nagrań pochodzi z innych wydawnictw (m. in. z płyty Łatwopalni Maryli Rodowicz czy z płyt Dziekuję za świat i Ostatnie bolero). I znów – nie jest to wadą: do Ostatniego bolera dotrzeć trudno więc to dobrze, że Piosenki Pani O. przybliżają ten album. Tylko dlaczego o tym nie mówią? 

Poważnym zarzutem względem kompilacji Piosenki Pani O. jest brak pomysłu na zebranie w jednym wydawnictwie różnych utworów poetki. Jaki jest klucz? Wykonania na żywo? Chyba nie, bo przecież jest tu spora garść nagrań studyjnych. Przeciwstawienie starszych i nowszych interpretatorów piosenek Agnieszki Osieckiej? Nic na to nie wskazuje, obok czysto mechanicznego sąsiadowania na liście utworów artystów z różnych dekad. Największe przeboje? Też nie, brakuje Małgośki, a jest bardzo rzadko przypominana piosenka Śpiewka żeglarska, którą kiedyś Czerwone Gitary nagrały dla Polskiego Radia i która znalazła się na drugiej stronie singla wydanego przez zespół pod koniec lat 70. (Szczerze mówiąc, wolałbym usłyszeć ten utwór w tamtym wykonaniu.) A jeśli żadna historia, żadna opowieść i żaden koncept nie prowadzi słuchacza przez kolejne krążki, to wspomniany na początku nadmiar może, niestety, znurzyć. Programu w książeczce nie znajdujemy, za to – znajdujemy błędy w opisach. Czytamy – tekst Tacy piękni napisała (skoro wszystkie, jak głosi okładka, to i ten) Agnieszka Osiecka, tymczasem napisał go Wojciech Fułek. Czytamy, że Kochankowie z ulicy Kamiennej wyszli spod pióra Edwarda Pałłasza, tymczasem kompozytorem jest Wojciech Solarz…

Celowo skupiam się w tej recenzji na sprawach, które stanowią w samej rzeczy oprawę muzyki, ponieważ nie o muzykę tu chodzi a o sposób jej podania. Mam bowiem wrażenie, że album Piosenki Pani O. został stworzony na kolanie. Z materiału, który był akurat pod ręką, z utworów, które nie przysparzały problemów z prawem autorskim, na chybcika. A przecież do tych samych utworów można by dodać ciekawy komentarz, prowadzącą przez koncerty, przybliżającą wykonawców, wzbogacający kontekst. Tymczasem powstało nieciekawe wydawnictwo skierowane do niewymagającego słuchacza, który piosenką interesuje się pobieżnie, tyle o ile, który nie będzie wnikał w niuanse aranżacji i który nie będzie kręcił nosem na kiksy i braki wykonawcze, który ucieszy się z pierwszej lepszej wersji ulubionego utworu. Cóż, można i tak. Tylko – po co?